Jakie jest znaczenie praw iwolności obywatelskich? Czy można je całkowicie wyłączyć bez podstawy prawnej, jeśli tak nakazuje komuś podejmującemu decyzje rozum? Okazuje się, że tak. Isędziowie ‒ ci, którzy powinni wczytywać się wustawę zasadniczą na co dzień ‒ bez trudu pominęli kilka jej przepisów, „bo pandemia”.
Fundacja Court Watch Polska opublikowała właśnie swój nowy raport. Szczegółowo o nim mogą Państwo przeczytać we wczorajszym wydaniu DGP bądź na stronie fundacji. Nie wdając się zatem w szczegóły, przestano wpuszczać ludzi, którzy chcą przyglądać się rozstrzygnięciom w charakterze publiczności, do sądowych gmachów. Uznano, że rozprawy na czas epidemii przestaną być jawne. No bo ‒ wiadomo – niebezpiecznie, gdy obywatel wejdzie do budynku, a potem na salę. Jeszcze przywlecze ze sobą choróbsko...
A przecież art. 45 konstytucji jest jednoznaczny: rozpatrzenie sprawy następuje w sposób jawny, zaś wyrok jest ogłaszany publicznie. Oczywiście w wyjątkowych przypadkach jawność procesu może zostać ograniczona. Natomiast jawność ogłoszenia wyroku jest absolutna i w żadnym wypadku nie podlega ograniczeniom. Z kolei ograniczenie jawności procesu może się odbyć jedynie w drodze ustawy. Możliwość wejścia do sądu przez obywatela wynika jeszcze z kilku przepisów konstytucji.
Nazwijmy rzecz po imieniu: bez ustawy, na bazie zaleceń Ministerstwa Sprawiedliwości oraz rekomendacji sędziowskiego stowarzyszenia Iustitia (zabawne, że w niczym nie mogą oni się dogadać, a akurat w kwestii ograniczenia dostępu do sądów zajęli niemal bliźniacze stanowiska), wyłączono stosowanie wybranych przepisów ustawy zasadniczej. Do tego zrobiono to w sposób mało rozsądny, jeszcze bardziej nadwątlający zaufanie do wymiaru sprawiedliwości.
Wolontariusze Court Watch Polska zadali sobie trud i po prostu chodzili do sądów (a dokładniej – odbijali się od nich jak od ściany). To, co mnie zszokowało, to że byli w wielu przypadkach niemiło traktowani przez ochronę. Załóżmy przez chwilę, że rzeczywiście można zabronić wchodzenia na rozprawy. I teraz mamy do wyboru: albo ochroniarz na wejściu w sympatyczny sposób to wyjaśni obywatelowi, wskaże, że chodzi o bezpieczeństwo wszystkich, albo burknie coś pod nosem, że sąd zamknięty, że należy spadać, i okrasi to nieprzyjemnym epitetem. Oczywiste dla mnie jest, że w tym drugim przypadku – niezależnie od intencji prezesa sądu, który postanowił się w nim zabarykadować i nikogo nie wpuszczać – przeciętny obywatel poczuje się źle. A jego niechęć będzie wymierzona nie tylko w nieprzyjaznego pracownika ochrony, lecz także skierowana w stronę sądu jako takiego, sędziów, aż wreszcie ogólnie wymiaru sprawiedliwości.
Dalej: jeśli już pozbawia się obywateli ich konstytucyjnego prawa, warto byłoby to robić po coś. Tymczasem w wielu sądach w ogóle nie przestrzega się ustanowionych obostrzeń. Nikt nie pilnuje, by ci, którzy muszą wejść do sądu (strony, świadkowie), dezynfekowali dłonie, nosili maski i nie robili tłoku. Z kolei w Sądzie Najwyższym, do którego na rozprawy może wejść ograniczona liczba osób, pilnuje się, ażeby na salę nie weszło więcej niż 20 obserwatorów. A zarazem nie pilnuje się już tego, by siadali oni na wyznaczonych miejscach. Efekt jest taki, że gdy przyszła zorganizowana grupa, trzy czwarte ław dla publiczności było puste, a gromada siedziała razem. Po co więc udawać, że chodzi o walkę z koronawirusem?
Jawność postępowań sądowych ma ogromną wartość. I nie chodzi bynajmniej o to, że obywatel może pooglądać sobie ludzi w togach i zobaczyć, że posługiwanie się młotkiem sędziowskim wcale nie wygląda tak jak na filmach. Chodzi o budowanie zaufania. Wymiar sprawiedliwości ‒ co do zasady ‒ powinien być jak najbardziej otwarty na obywatela. Po to, by pokazywać każdemu z nas, że nie ma nic do ukrycia. Jeśli zaś coś jest chowane, to powinno być w sympatyczny i merytoryczny sposób uzasadnione, dlaczego nie da się tego pokazać. Mam wrażenie, że ten koronawirusowy test większość prezesów sądów oblała. Samym sędziom zaś zbyt łatwo przychodzi mówienie „bo koronawirus”, co miałoby, ich zdaniem, zamykać wszelką dyskusję.