To, co zrobiła ostatnio Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych Sądu Najwyższego, nie jest niczym niezwykłym. Tym bardziej nie jest to żadne bohaterstwo. Nie można w tym przypadku mówić także o sędziokracji. To była tylko i aż zwykła sędziowska robota. Ten, kto uważa inaczej, najwyraźniej nie rozumie, po co nam sędziowie.
Zeszłotygodniowy wyrok IKNiSP SN, który zapadł w sprawie sędziego Waldemara Żurka i w którym Krajowej Radzie Sądownictwa utarto nosa, narobił sporo zamieszania. A reakcje, jakie wywołał, po raz kolejny pokazują, że jako społeczeństwo nie jesteśmy w stanie zaakceptować sędziowskiej niezawisłości. Tak samo przecież było, kiedy sędzia Paweł Juszczyszyn jako sąd zażądał od Kancelarii Sejmu przedstawienia list poparcia udzielonego członkom obecnej KRS. Wówczas również pisałam o tym, że nie umiemy, nie chcemy lub nie możemy zaakceptować, że sędziowie naprawdę są trzecią władzą. I że ustrojodawca wyznaczył tej władzy rolę bezpiecznika, który ma działać również wówczas, gdy przekraczane są granice. Tym razem granicę przekroczyła obecna KRS, próbując wbrew faktom i logice przepchnąć do SN kandydaturę Dariusza Pawłyszcze, sędziego, który z polecenia byłego już wiceministra sprawiedliwości Łukasza Piebiaka ostatnie trzy lata spędził w resorcie sprawiedliwości (tylko na marginesie wypada dodać, że prywatnie Pawłyszcze jest partnerem jednej z członkiń obecnej KRS). A rolę bezpiecznika odegrała w tym przypadku właśnie Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych SN.
Dla wielu decyzja IKNiSP o uchyleniu uchwały KRS o przedstawieniu prezydentowi kandydata na sędziego SN była szokiem. I to wcale nie dlatego, że wyrok zapadł, mimo że ustawodawca nie przewidział w tego typu sprawach ścieżki odwoławczej do sądu. Powody były dwa. Po pierwsze, szokiem było to, że ta okropna, „pisowska” izba przyznała rację Waldemarowi Żurkowi, sędziemu znanemu z ciętych uwag na temat obecnego rządu. Drugi powód to oczywiście pokrzyżowanie zawodowych planów jednemu z bliskich współpracowników Łukasza Piebiaka, który do niedawna był uważany za pierwszego kadrowego sądownictwa. Być może szok byłby mniejszy, gdyby ci, którzy dziś tak głośno krzyczą o sędziokracji, baczniej przyglądali się temu, jak od samego początku kształtowała się linia orzecznicza w izbie. DGP już w kwietniu zeszłego roku pisał o tym, że swoimi rozstrzygnięciami nowa izba SN zaczyna budować sobie autorytet. Wówczas jednak mało kogo to obchodziło.
Dobrze się stało, że KRS dostała po uszach. Ten, kto śledzi na bieżąco jej obrady, musi mieć takie samo przekonanie. Ktoś musiał w końcu postawić tamę temu, co tam się działo. Tym kimś została – nie z własnej woli, a z woli ustawodawcy – Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych SN. I choć opisywane rozstrzygnięcie zapewne nie spowoduje, że ucichną głosy podważające status osób w tej izbie orzekających, to trzeba oddać im sprawiedliwość i powiedzieć jasno: to była dobra sędziowska robota!