Pod koniec lutego odbyło się obywatelskie wysłuchanie publiczne senackiego projektu zmian w ustawie o Krajowej Radzie Sądownictwa. Zostawmy na boku, czy projekt ten w obecnej konfiguracji politycznej ma jakiekolwiek szanse powodzenia. Zastanówmy się, na ile oferuje on koncepcję wyłaniania tej instytucji, która da szansę na odbudowę jej autorytetu w przyszłości oraz lepszą ochronę przed kolejnym zamachem na jej niezależność.

Powrót do standardów…

Propozycja związanych z opozycją senatorów zakłada przede wszystkim przywrócenie zasady wyboru członków rady przez samych sędziów w wyborach bezpośrednich i głosowaniu tajnym. Wybory mają mieć charakter kurialny, czyli byłyby przeprowadzane osobno – w ramach ustawowej puli mandatów – na poszczególnych poziomach systemu sądowniczego. Największą reprezentację – jako najliczniejszy korpus sędziów – mają zyskać orzekający w sądach rejonowych. Prawo zgłaszania kandydatów przyznano wielu podmiotom, od samych sędziów poczynając, poprzez instytucje takie jak rzecznik praw obywatelskich czy samorządy prawnicze i uczelnie wyższe, na grupie obywateli kończąc.
Projekt przewiduje również powołanie przy KRS Rady Społecznej składającej się z przedstawicieli samorządów prawniczych, rzecznika praw obywatelskich czy Krajowej Rady Prokuratury. Mają się tam też znaleźć reprezentanci organizacji pozarządowych wskazani przez prezydenta. Rada miałaby pełnić funkcje opiniodawcze w sprawach należących do kompetencji KRS.
Załóżmy optymistycznie, że w dającej się przewidzieć przyszłości otworzy się okno możliwości, żeby KRS (a także Sąd Najwyższy czy Trybunał Konstytucyjny) uczynić instytucjami cieszącymi się autorytetem i uznaniem ponad dzisiejszym podziałem politycznym. Innymi słowy, że nie będą to instytucje uznawane za „nasze” czy „wasze”, ale rzeczywiście wspólne. Jak to zrobić? Czy projekt senacki daje na to szansę?
Jednego nie sposób zgłaszającym projekt senatorom odmówić. Przywraca on standard promowany przez organizacje międzynarodowe, tj. wybór większości członków rady przez środowisko sędziowskie. Wyłanianie składu tej instytucji ma więc zostać, przynajmniej formalnie, odpolitycznione. Na pierwszy rzut oka – powrót do normalności. Przyznam jednak, że w mojej ocenie to wizja zbyt prosta, żeby mogła zadziałać.

…nie wystarczy

Kryzys idei niezależności władzy sądowniczej jest zbyt głęboki, żeby do jego przełamania wystarczyło zastosowanie standardowych recept. W wielu państwach europejskich, również tych, które legitymują się dłuższą i stabilniejszą historią niezależnego sądownictwa (Wielka Brytania czy Austria), sądy i sędziowie są dziś łatwym i częstym celem ataków populistycznej władzy. Podobnie jak inne instytucje niezależne są one atakowane pod hasłem rzekomego braku legitymacji demokratycznej, którą rządzący z kolei lubią się szczycić. Są też utożsamiane z rządami wąskiej elity wymierzonymi w interesy ogółu społeczeństwa. Trochę jak u Engelsa, który twierdził, że państwo i prawo są tylko narzędziem kapitalistycznych interesów. Tak samo dziś sądy i wszelkie instytucje niepodporządkowane bezpośrednio władzy są z natury traktowane jako działające przeciw masom.
Jesteśmy prawdopodobnie w przededniu zmierzchu koncepcji demokracji, którą kiedyś zarysował Joseph Schumpeter. Twierdził, że jej fundamentalnym wymogiem jest ograniczenie zakresu decyzji podejmowanych w procesie politycznym i przez polityków na rzecz rządów ekspertów i instytucji niezależnych. Na świecie ten model państwa jest dziś pod ostrzałem zarówno z prawej, jak i z lewej strony politycznego spektrum. Nie ma przy tym znaczenia, czy zarzuty wobec niego oraz całej demokracji liberalnej są uzasadnione. Liczy się, że trafiają do coraz większej części społeczeństwa.
Scenariusze są dwa. Pierwszy już się realizuje, tj. wymachując sztandarem demokratyzacji, podporządkowujemy instytucje niezależne aparatowi władzy. W tej zwulgaryzowanej wersji demokracji posiadanie większości parlamentarnej daje mandat do autorytatywnego sterowania wszystkimi instytucjami. Drugi scenariusz, który w mojej ocenie pozostają jedyną deską ratunku, również zakłada demokratyzację instytucji niezależnych, ale w zupełnie innej formie.

Co zrobić?

Podtrzymując regułę politycznej obsady takich instytucji jak KRS, proponuję, aby mandat do tego miała wyłącznie parlamentarna superwiększość, najlepiej na poziomie dwóch trzecich posłów i/lub senatorów, a więc grupująca zarówno przedstawicieli partii rządzącej, jak i dużej części opozycji. W ten prosty sposób odbijemy skutecznie zarzut braku demokratycznej legitymacji instytucji niezależnych, a jednocześnie zabezpieczymy je przed kolonizacją przez jedną siłę polityczną. Straci moc zarzut opanowania KRS albo przez „sędziowską korporację”, albo partię rządzącą dążącą do podporządkowania sobie systemu sądowniczego. Jednocześnie mandat osób wybranych w takim trybie będzie niezwykle silny i trudny do podważenia przez polityków z którejkolwiek strony sporu.
Model superwiększości byłby oczywiście w polskich warunkach eksperymentem. Zaraz pojawi się opinia, że podziały polityczne i środowiskowe są tak głębokie, że nie da się znaleźć w gronie sędziów autorytetów, które byłyby uznawane przez wszystkie strony sporu. Dajmy sobie jednak szansę znalezienia ludzi, którzy będą mieli zdolność łączenia ponad podziałami. Okoliczności wymagają wyjścia poza dobrze znane schematy i standardowe rozwiązania. Jeśli chcemy się wyzwolić w myśleniu o państwie z optyki „my albo oni”, ten kierunek wydaje mi się jedynym sposobem.