W ostatnich dniach sporo się mówi o wstydzie. Pierwszy zawstydził się prezydent Andrzej Duda, gdy w trakcie wywiadu dla TVP przypomniał sobie, kim jest prof. Małgorzata Gersdorf („Wstyd za to, kto w ogóle został na urząd tego pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego wybrany”). W przypadku głowy państwa poczucie wstydu może być przynajmniej zrównoważone poczuciem dumy z oddelegowania Stanisława Piotrowicza do Trybunału Konstytucyjnego. Takiego komfortu nie ma już Małgorzata Kidawa-Błońska, która zaczęła skandować słowo „wstyd!” na Twitterze, po obejrzeniu wywiadu z panem prezydentem. W odpowiedzi na wpis Kidawy-Błońskiej pojęcie wstydu twórczo rozwinęła prof. Krystyna Pawłowicz, mówiąc tym razem o „bezwstydzie” tej pierwszej.
Swoją drogą pani Pawłowicz, jako świeżo upieczona sędzia TK, i tak długo wytrzymała w postanowieniu, by nie komentować politycznej rzeczywistości z racji pełnionej funkcji. Być może wolała to zrobić zanim w życie wejdzie tzw. ustawa dyscyplinująca? Nie wchodząc zbyt głęboko w psychologiczne aspekty poczucia wstydu i bezwstydu, warto poszukać odpowiedzi na pytanie, z czego wynika tak zaciekły atak prezydenta na polskie sądy. Powodów jest co najmniej kilka, a ich kontekst jest nie tylko polityczny.
Osobista wojna z SN
To dość oczywisty, ale najwyraźniej leżący u podstaw działań prezydenta, kontekst jego antysądowej krucjaty. To otwarta wojna, w której nie ma już miejsca na niuansowanie. W ostatnich tygodniach praktycznie nie było spotkania prezydenta z wyborcami „w terenie”, na którym nie skrytykowałby środowiska sędziowskiego. Do tego jednak trochę się wszyscy przyzwyczailiśmy, a w tej sytuacji to jednak SN pierwszy wytoczył najcięższe działa. Przypomnijmy, że w opinii dotyczącej tzw. ustawy dyscyplinującej sędziów SN dość odważnie zdiagnozował, że „ewidentnym celem projektu jest także doprowadzenie do obsadzenia urzędu Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego przez urzędującego Prezydenta Rzeczypospolitej, na wypadek, gdyby przegrał on wybory prezydenckie w 2020 roku”.
Nic dziwnego, że takie stwierdzenie wywołało furię u prezydenta - nie wnikając, czy to złość związana z politycznym pomówieniem, czy odkryciem tajnego politycznego planu. Oczywiście konflikt - jak każdy inny - da się ostatecznie załagodzić lub spowodować, by opinia publiczna przestała się nim na dłuższą metę przejmować. Problem w tym, że jego kulminacja może nastąpić tuż przed wyborami prezydenckimi, czyli w kwietniu 2020 r., gdy kadencja prof. Gersdorf zakończy się i stanie się jasne, kto i dlaczego ją zastąpi.
Betonowanie elektoratu
Opieranie kampanii wyborczej o niechęć do polskiego sądownictwa jest dość wdzięcznym zadaniem. Polaków nie trudno sobie zjednać w poczuciu tej niechęci. W końcu po każdej rozprawie jedna ze stron wychodzi niezadowolona. Zawsze można też przypomnieć sędziego kradnącego wiertarkę czy chowającego do kieszeni nieswoje 50 zł z lady na stacji benzynowej i wywołać poczucie, że w sumie to każdy z 10 tys. sędziów ma coś na sumieniu. Stąd już o krok do znanego przeświadczenia, że nic tak nie jednoczy jak wspólny wróg. W kontekście czysto wyborczym to wręcz nieoceniona wartość. Do wyborów prezydenckich jest niespełna pół roku. To dobry czas na uwiarygodnienie się przed najtwardszym elektoratem, bo to on może zagwarantować zwycięstwo Andrzejowi Dudzie.
Na ewentualny marsz urzędującego prezydenta po mityczne „centrum” jeszcze przyjdzie czas, choć trudno nie odnieść wrażenia, że w jakiejś mierze to mrzonki, w które nie wierzy nawet całkiem pokaźna liczba polityków PiS. Przy wyższej frekwencji niż w 2015 roku - a jest to bardzo realny scenariusz, wziąwszy pod uwagę wyniki tegorocznych wyborów do Sejmu i Senatu - Andrzej Duda będzie musiał zebrać wyraźnie większą wyborczą „armię" niż ta licząca 8,6 mln osób w roku 2015 w drugiej turze. Bez zbudowania solidnej podstawy w postaci najtwardszego elektoratu, będzie to misja niemożliwa.
Marginalizacja Konfederacji
W minionej kadencji PiS miał ten komfort, że mając spokój na prawej stronie sceny politycznej, mógł skutecznie punktować opozycję i grać na jej podział, zarzucając Platformie nadmierny „lewoskręt” a PSL - odejście od tradycyjnych wartości na rzecz „tęczowych”. W tej kadencji PiS musi się liczyć z próbą obchodzenia go z prawej strony przez Konfederację. Rzecz jasna w parlamencie nie jest to siła, która stanowi poważne zagrożenie (nie jest nawet klubem). Ale w przypadku wyborów prezydenckich nie można już przejść obojętnie wobec ponad 1,2 mln głosów, które w październiku zebrała Konfederacja. Zwłaszcza w sytuacji gdy - jak wskazują na to dotychczasowe wyniki prawyborów - jej kandydatem może być młody, nieźle wypadający w telewizyjnych debatach Krzysztof Bosak. Oraz w sytuacji, gdy w przyszłym roku zwycięski kandydat będzie musiał zebrać wokół siebie jeszcze więcej zwolenników niż w 2015 roku (patrz: „Betonowanie elektoratu”).
Pytanie też, na kogo w ewentualnej drugiej turze wyborcy Konfederacji przerzucą swoje głosy. Wziąwszy pod uwagę, jak skrajnie różni politycy tworzą to ugrupowanie, odpowiedź na to pytanie nie jest i nie może być oczywista. Stąd próby przeciągnięcia tego elektoratu na swoją stronę i pokazywanie, że politycy Konfederacji - choć nierzadko mówią o potrzebie rewolucyjnych zmian - w sprawie sądów stoją okrakiem („Konfederacja taka aktywna w internecie, a w parlamencie już nie. Gdzie są poprawki do projektu ustawy o sądach? Gdzie głos w dyskusji nad projektem podczas prac komisji? Są za, a nawet przeciw!” - grzmi na Twitterze poseł Jacek Ozdoba, jedna z twarzy tzw. ustawy dyscyplinującej).
Finansowanie kampanii
Limit wydatków w kampanii prezydenckiej 2020 r. wyniesie 64 gr na wyborcę. To oznacza, że każdy z komitetów będzie mógł wydać nieco ponad 19 mln zł. Na zbliżenie się do tego limitu pozwolić sobie mogą jedynie dwa ugrupowania - Platforma Obywatelska oraz PiS. Problem z wydatkowaniem pieniędzy na prezydencką kampanię polega na tym, że - w przeciwieństwie np. do wyborów parlamentarnych - komitety nie mogą liczyć na żadne zwroty z budżetu państwa w formie dotacji. Jest to więc inwestycja bezzwrotna, z dużym elementem ryzyka i w dodatku budująca polityczną pozycję w pierwszej kolejności jednej, wybranej osoby, a dopiero w drugiej - partii jako takiej. Jeśli więc kandydatowi z jakiegoś powodu zaczęłoby być nie po drodze z własnym obozem politycznym, szybko by to odczuł w jakości i rozmachu swojej kampanii.
W tym kontekście trudno się dziwić Andrzejowi Dudzie, że zaostrzył kurs wobec sądów praktycznie w tym samym momencie, co jego macierzysta partia. Tu zarówno Pałac, Kancelaria Premiera, jak i Nowogrodzka muszą mówić jednym głosem. Z jednej strony losy całej formacji wiszą na urzędującym prezydencie (bez Senatu da się jeszcze rządzić, ale w przypadku utraty jeszcze prezydenta, PiS-owi nie zostanie nic innego jak doprowadzenie do wcześniejszych wyborów), ale z drugiej Jarosław Kaczyński może wymagać bezwzględnego oddania ze strony kogoś, w kogo za chwilę zainwestuje miliony złotych. I właśnie jesteśmy świadkami, jak ten skomplikowany mechanizm polityczno-finansowych zależności działa.
Leczenie traumy po wetach
Niewykluczone, że prezydent Duda wciąż w pamięci ma obrazy z lipca 2017 roku, gdy zawetował dwie z trzech ustaw reformujących wymiar sprawiedliwości (o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa). Możemy oczywiście analizować, czy i na ile była to „ustawka” z PiS oraz jakie były ostateczne efekty (co do zasady cele reformy i tak osiągnięto, choć później). Tyle że suweren aż tak politycznie zniuansowany nie jest. Dla wyborców PiS prezydenckie weta były swego rodzaju szokiem, dowodem na to, że obóz „dobrej zmiany” nie jest monolitem. Na głowę państwa w mediach społecznościowych wylały się kubły pomyj ze strony jego własnego elektoratu. Zaroiło się od deklaracji, że już nigdy nie zagłosuje się ponownie na Andrzeja Dudę.
Generalnie była to sytuacja, na którą prezydent mógł sobie pozwolić w połowie swojej kadencji, ale nie teraz, gdy pomału wkraczamy w najintensywniejsze miesiące kampanii wyborczej. Kolejnych wet elektorat PiS mógłby nie zdzierżyć, a to groziłoby przeniesieniem części głosów na innych kandydatów - w pierwszej kolejności z Konfederacji, a w dalszej być może nawet na Władysława Kosiniaka-Kamysza czy Szymona Hołownię. PiS musi sobie nawet zdawać sprawę z tego, że zmiany może zablokować Komisja Europejska, składając ewentualną skargę to Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Ale to siłą rzeczy prędko nie nastąpi, a jeśli już - i tak będzie można zagrać dobrze znaną melodię, że „próbowaliśmy, ale to ta zła Unia blokuje”. Pozwoli to zrobić krok w tył bez narażania się na koszty polityczno-sondażowe, co PiS już niejednokrotnie robił.
Nadchodzi okres świąteczny, a wraz z nim polityczne wyciszenie. Oczywiście tylko na chwilę, bo batalia o sądy będzie pierwszą kwestią, która wróci tuż po Nowym Roku. Być może z równie wielką siłą, gdy wpierw za ustawę dyscyplinującą weźmie się Senat, a na końcu - gdy prezydentowi nie zadrży ręka przy składaniu podpisu. Przy czym chyba wszyscy niezmiennie czekamy, aż w wyniku wprowadzanych reform sprawy sądowe wreszcie przyspieszą. Na razie, jak wynika z danych Ministerstwa Sprawiedliwości, idziemy w odwrotnym kierunku, bo o ile w 2014 roku średni czas postępowania sądowego wynosił 4,6 miesiąca, o tyle w 2018 roku - 5,4 miesiąca. Ale przecież i tak można to zrzucić na sędziów.