Prezesi opanowali do perfekcji sposoby, jak ukryć swoje zarobki. A niektórzy zarabiają więcej niż prezydent.
Magazyn DGP 15 listopada 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Kilkadziesiąt tysięcy złotych. Tyle zarabiają miesięcznie prezesi największych spółdzielni mieszkaniowych. Rekordziści zgarniają po 70 tys. To więcej niż prezydent i premier Polski razem wzięci. Więcej niż prezydenci miast, w których spółdzielnie działają. I mniej więcej tyle, ile menedżerowie największych spółek kapitałowych.
Kierownictwo spółdzielni doskonale wie, że wycenia swoje usługi ponad miarę. Dlatego większość szefów betonowych molochów, choć zgodnie z prawem powinni ujawniać swe zarobki spółdzielcom, ima się najróżniejszych sztuczek, by ludzie nie dowiedzieli się, ile zarabiają.
Prezes Spółdzielni Mieszkaniowej „Pojezierze” inkasuje 60 tys. zł miesięcznie. Jego dwaj zastępcy przytulają po ok. 40 tys. zł – poinformował kilka dni temu „Fakt”. Kierownictwo tej spółdzielni nie ujawnia takich informacji, dziennikarze ustalili to na podstawie sprawozdania finansowego, do którego dotarli sami spółdzielcy. Zdaniem senator Lidii Staroń nie jest to wcale rekord Polski. Są szefowie spółdzielni, którzy zgarniają jeszcze więcej. A są też tacy, o których zarobkach krążą legendy. Przykład? Spółdzielnia Mieszkaniowa „Bródno” w Warszawie. Jej członkowie na swym forum internetowym zastanawiają się od kilku miesięcy, ile zarabia prezes. Niektórzy mówią o sześciu średnich krajowych (czyli prawie 30 tys. zł). Inni o ośmiu (40 tys. zł). Członek spółdzielni po wejściu na jej stronę internetową nie ma możliwości sprawdzenia, kto ma rację.
Zarobki niektórych prezesów zostały ujawnione po tym, gdy zostali lokalnymi radnymi, przez co muszą składać oświadczenia majątkowe. I tak np. prezes Legnickiej Spółdzielni Mieszkaniowej zarabiał jeszcze niedawno prawie 21 tys. zł, prezes spółdzielni „Nasza Praca” w Częstochowie 21,5 tys. zł. Są też tacy, którzy żyją skromniej – nie brakuje prezesów inkasujących po 6–8 tys. zł miesięcznie.

Wina jest, a kara?

Wiceminister inwestycji i rozwoju Artur Soboń, pytany o astronomiczne zarobki prezesów przez Wirtualną Polskę, stwierdził, że „to absurdalne wynagrodzenie i kwestia patologiczna”. Obiecał, że rząd przyjrzy się sprawie w nowej kadencji.
– Podstawowy kłopot leży w lekceważeniu przez prezesów spółdzielni obowiązków informacyjnych, które mają wobec spółdzielców. Mieszkańcy, którzy płacą na wynagrodzenie prezesa, mają prawo je znać. Niestety sankcje za nieudostępnianie informacji są śmiesznie niskie – tłumaczy Tomasz Szynkiewicz, aktywista spółdzielczy ze wspomnianej już stołecznej Spółdzielni Mieszkaniowej „Bródno”.
Niedawno wygrał z jej prezesem w sądzie, gdyż nie otrzymał kopii załącznika do protokołu zarządu. Sąd nie miał wątpliwość, że Szynkiewicz jako członek spółdzielni miał prawo go zobaczyć. Wymierzył (na razie nieprawomocnie) prezesowi karę w wysokości… 100 zł.
Warto bowiem wiedzieć, że zgodnie z art. 81 ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych członek spółdzielni ma prawo otrzymania odpisu statutu i regulaminów oraz kopii uchwał organów spółdzielni i protokołów obrad organów spółdzielni, protokołów lustracji, rocznych sprawozdań finansowych oraz faktur i umów zawieranych przez spółdzielnię z osobami trzecimi. Statut spółdzielni mieszkaniowej, regulaminy, uchwały i protokoły obrad organów spółdzielni, a także protokoły lustracji i roczne sprawozdanie finansowe powinny zaś być udostępnione na stronie internetowej. Wynagrodzenie zarządzających wynika najczęściej z uchwały organu spółdzielni. Powinno być też klarownie wskazane w sprawozdaniu finansowym. Mówiąc wprost: prezesi mają obowiązek ujawniać mieszkańcom, ile zarabiają. Jeśli tego nie robią, łamią prawo. Szkopuł w tym, że sankcje – jak w sprawie z powództwa Szynkiewicza – są iluzoryczne.
Jawność i przejrzystość działania władz, również tych w spółdzielniach mieszkaniowych, jest bolesna dla sprawujących te funkcje. Może wykazać, że źle zarządzają i podejmują niekorzystne dla spółdzielców decyzje.
– Brak jawności to złudzenie dobrego działania i ucieczka od odpowiedzialności – uważa Krzysztof Izdebski z Fundacji ePaństwo, który od wielu lat zajmuje się tematyką jawności w życiu publicznym. Jego zdaniem stosowane przez prezesów sztuczki i dodatkowe biurokratyczne formalności mają służyć temu, żeby zapewnić im spokojne trwanie. Ale – tak samo jak w przypadku władz publicznych – taka postawa powoduje, że dzierżący władzę zamykają się w swoich gabinetach i nie mają pojęcia, co o ich działaniach sądzą osoby, których one dotyczą. – A to z pewnością nie ma pozytywnego wpływu na majątek, którym zarządzają. Mądrzejsze jest dzielenie się wiedzą i umożliwienie członkom spółdzielni zabranie opartego na dowodach głosu na temat działalności ich administracji, by po prostu działała lepiej. Brak jawności to zgoda na to, by interes prywatny wygrał z interesem społeczności. Również tej spółdzielczej – spostrzega Krzysztof Izdebski.
No właśnie – sztuczki! Prezesi betonowych molochów opanowali je do perfekcji. Najpopularniejsza forma zniechęcania mieszkańców do interesowania się wynagrodzeniem szefów to nieuczciwe wykorzystywanie brzmienia wspomnianego już art. 81 ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych, a dokładniej jego ust. 2. Stanowi on, że koszty sporządzania odpisów i kopii dokumentów, z wyjątkiem statutu i regulaminów uchwalonych na podstawie statutu, pokrywa członek spółdzielni wnioskujący o ich otrzymanie. W jednej z poznańskich spółdzielni za wydrukowanie jednej uchwały administracja zażyczyła sobie od spółdzielcy 95 zł. Na kwotę tę składało się pięć złotych za papier i zużycie tonera oraz 90 zł „kosztów obsługi administracyjnej”, czyli mówiąc po ludzku – pracy osoby, która dokument wydrukuje bądź skseruje. Naliczanie takich kwot ma oczywiście służyć temu, by członkowie nie interesowali się sprawami majątkowymi spółdzielni.
A jak poradzić sobie z wymogiem publikowania dokumentów na stronie internetowej? W niektórych kooperatywach, jak na złość, akurat zakładka na stronie z publikowanymi dokumentami nie działa z przyczyn technicznych. Oczywiście błąd zostanie naprawiony, ale kiedy – nie wiadomo. W wielu spółdzielniach, aby mieć wgląd w dokumenty, trzeba otrzymać login i hasło do zamkniętej części witryny www. W jednej z wrocławskich spółdzielni pracownicy administracji przekonywali mieszkańców, że rocznie można wygenerować tylko 30 loginów, że system informatyczny nie pozwala na więcej. I znów, jak na złość, gdy tylko ktoś przyjdzie po dane dostępowe, słyszy, że roczny limit już się wyczerpał. Kolejny fortel dotyczy sprawozdań finansowych oraz rocznych sprawozdań zarządu przedkładanych walnemu zgromadzeniu spółdzielców. Często bywa tak, że dokumenty te są pisane w sposób bardzo zawiły, tak aby osoba bez stosownego wykształcenia i doświadczenia w ich analizowaniu nie dowiedziała się, na co konkretnie poszły pieniądze spółdzielców. Bywa też tak, że pensje szefostwa włączone są w kategorię ogólną, jak np. koszty osobowe, na które składają się wynagrodzenia i sprzątaczy czy ogrodników, i prezesów.
Podczas walnych zgromadzeń spółdzielców jest czas na pytania od mieszkańców, a ci o wynagrodzenia kierownictwa pytają często. Zazwyczaj punkt ten jest zaplanowany na samym końcu obrad. Często więc, aby spytać wprost prezesa, ile zarabia, trzeba wysiedzieć w sali konferencyjnej (niekiedy bardzo oddalonej od domu) do godz. 3 w nocy. Załóżmy jednak, że ktoś wytrzyma i zada pytanie. Co słyszy w odpowiedzi? Najczęściej, że prezes nie pamięta, ile zarabia, musiałby sprawdzić. I jak sprawdzi, to odpowie zainteresowanemu na piśmie. Z reguły, jak łatwo się domyślić, odpowiedź nie nadchodzi.
Coraz częściej szefowie spółdzielni wykorzystują do utajniania swych wynagrodzeń RODO, czyli unijne ogólne rozporządzenie o ochronie danych. Twierdzą, że ujawnienie tego, ile zarabiają, stanowiłoby naruszenie przepisów o ochronie danych osobowych. W jaki sposób? Ot, choćby w ten: w odpowiedzi na wniosek mieszkańca o ujawnienie zarobków prezesa w jednej z warszawskich spółdzielni czytamy, że „informacja służyłaby najpewniej do podzielenia się nią z mediami, przez co wskazać należy, że dotarłaby do nieograniczonego kręgu odbiorców, którzy nie są uprawnieni na mocy ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych do zapoznawania się z danymi wrażliwymi na temat organów statutowych spółdzielni”. Innymi słowy: nie powiem ci, ile zarabiam, bo jak zobaczysz, to polecisz z tym do mediów.
– Takie rozumienie RODO jest wypaczeniem intencji unijnego prawodawcy. Ma się zresztą nijak do brzmienia przepisów, bo nie można zasłaniać się RODO w sytuacji, gdy obowiązek publikowania danych wynika wprost z ustawy. Skoro członkowie spółdzielni mają prawo wglądu do uchwał, to mają także możliwość poznania wynagrodzeń szefostwa – mówi Maciej Gawroński, partner zarządzający w kancelarii Gawroński & Partners. Z kolei dr Marlena Sakowska-Baryła, radca prawny i partner w Sakowska-Baryła Czaplińska Kancelaria Radców Prawnych oraz redaktor naczelna „ABI Expert”, wskazuje, że nie jest rolą spółdzielni ocena tego, co dziennikarze robią z pozyskanymi informacjami, jeżeli nie narusza to w żaden sposób prawa prasowego.
Wreszcie zdarza się tak, że kierownictwo spółdzielni mieszkaniowych bez problemów ujawnia informacje o swoich zarobkach. Tyle że podaje samo podstawowe wynagrodzenie, a nie to rzeczywiste. Bywa tak, że podstawa to zaledwie jedna trzecia całości inkasowanej kwoty. Reszta to np. dodatek za dobrą pracę (w trzyosobowym zarządzie decyzję o jego przyznaniu podejmują dwie osoby, więc dwóch wiceprezesów przyznaje dodatek prezesowi, prezes z jednym z wiceprezesów drugiemu wiceprezesowi, ten wspólnie z prezesem odwdzięczają się ostatniemu z kolegów). Albo premia za dobre wyniki finansowe spółdzielni, nagroda z tytułu rocznicy sprawowania funkcji, karpiowe, zajączkowe, majówkowe itd. Zdaniem prezesów, którzy zgarniają nagrodę za nagrodą, informacja o tym nie musi być udzielana mieszkańcom, gdyż nie wynika to z ustawy. Oczywiście zostanie uwzględniona w rocznym sprawozdaniu, ale – jak już wspomnieliśmy – w taki sposób, że nikt się nie zorientuje, że to wynagrodzenie prezesa.

Don Kichoci z betonu

Oczywiście spółdzielcy nie są głupi i wielokrotnie dostrzegają, że prezesi kpią z nich w żywe oczy. W niemal każdej większej spółdzielni istnieje kilku-, czasem kilkunastoosobowa grupka aktywistów, którzy walczą o transparentność działań władz, wierząc, że im więcej jawności, tym mniej nieprawidłowości w wydatkowaniu wspólnych środków. Sęk w tym, że trudno znaleźć jakikolwiek sposób na niechętny do współpracy zarząd. Można iść do sądu, żądając ujawnienia informacji. Pierwszym kłopotem jednak jest to, że aktywiści prowadzą proces na swój koszt. I to podwójnie: raz – gdy pozywają, sami ponoszą koszty, a dwa – prezesi nie płacą za reprezentację przed sądem sami, lecz ze środków spółdzielni. Czyli de facto również pozywających ich aktywistów. A koszty obsługi prawnej bywają bardzo wygórowane. Przy tym w wielu spółdzielniach zlecenia na tę usługę otrzymują znajomi zarządzających. Za – najdelikatniej mówiąc – stawki przekraczające rynkowy standard. W dużych spółdzielniach mieszkaniowych na obsługę prawną wydaje się rocznie od 1,5 mln do nawet 4 mln zł. Część z tej kwoty idzie na walkę z niezadowolonymi i kierującymi się na drogę prawną spółdzielcami.
Dlatego coraz częściej spółdzielcy rezygnują z pójścia do sądu. Informują o nieprawidłowościach prokuraturę. Najczęściej zarzucają kierownictwu spółdzielni niegospodarność. Tyle że – jak pisałem w Magazynie DGP z 22 czerwca 2018 r. w tekście „<<Drużyny prezesa>> mają się dobrze”– zdecydowana większość spraw zgłaszanych przez obywateli do prokuratury jest umarzana. Oficjalny powód wskazywany przez śledczych: trudno obwiniać osoby pełniące funkcje kierownicze w spółdzielni o to, że realizują wytyczne walnego zgromadzenia. Często w postanowieniach o umorzeniu podkreśla się, że skoro rada nadzorcza ani walne nie dopatrzyły się uchybień, to należy uznać, że do niegospodarności nie doszło.

Demokracja mieszkaniowa

Trzeba bowiem pamiętać, że zarząd jest wybierany przez ogół spółdzielców. I, jak podkreśla się w orzecznictwie Sądu Najwyższego, organy państwa i sąd nie powinny co do zasady zastępować organów wewnątrzspółdzielczych. Sędziowie interweniować powinni jedynie w wyjątkowych sytuacjach, gdy już na pierwszy rzut oka widać, że np. walne zgromadzenie przyjęło uchwałę niezgodną z ustawą. Sąd Najwyższy w ostatnich kilku latach co najmniej kilkakrotnie podkreślał, że skoro ustawa gwarantuje demokrację w spółdzielniach mieszkaniowych, to wymiar sprawiedliwości nie powinien jej ograniczać.
Szkopuł w tym, że sądy i prokuratura nie dostrzegają, iż właśnie przez brak jawności walne zgromadzenia spółdzielców przypominają farsę. Ludzie są zniechęceni, uważają, że nie sposób odwołać piastujących funkcje od dziesięcioleci prezesów. A ci umacniają swoją pozycję poprzez dzielenie się benefitami z niektórymi z członków oraz zwożenie na walne zgromadzenia pracowników spółdzielni, którzy głosują jako pełnomocnicy spółdzielców. Wśród tych ostatnich jest wielu, którzy dają pełnomocnictwo do głosowania np. w zamian za rozłożenie zaległości czynszowych na raty lub umorzenie części płatności – w najgorszym dla kierownictwa spółdzielni razie wyniki przegranych wyborów można anulować. To znaczy niby nie można, ale się to robi. Uzyskanie przez spółdzielców prawomocnego wyroku sądowego stwierdzającego, że wynik wyborów niekorzystny dla władz spółdzielni jest prawidłowy, zajmuje trzy, cztery lata. Przez ten czas można jeszcze inkasować wynagrodzenie.
– Jedyne skuteczne rozwiązanie, jakie dostrzegam, to zdecydowane zaostrzenie sankcji za nieujawnienie spółdzielcom informacji, do których mają oni prawo. Oprócz wysokich kar finansowych rozsądnym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie możliwości orzeczenia przez sąd zakazu pełnienia funkcji w organach spółdzielni mieszkaniowych. Byłaby to dla wielu osób, które zarobiły majątek na prezesowaniu w spółdzielniach, najdotkliwsza sankcja – wskazuje Tomasz Szynkiewicz.
W ostatniej kadencji prace nad poprawą sytuacji spółdzielców nie przyniosły oczekiwanych skutków. Ustawa, która miała służyć najsłabszym w starciu z najsilniejszymi, przyniosła odwrotny skutek i przyspawała prezesów do foteli. Czy teraz będzie inaczej? Zobaczymy.
Autor jest członkiem SM „Bródno”