Równo tydzień temu dowiedzieliśmy się, kogo Sejm właśnie zakończonej kadencji wytypował do godności sędziego Trybunału Konstytucyjnego. Tydzień to dużo – pomyślałem w pierwszym odruchu i w głowie zakiełkowała mi wątpliwość, czy w ogóle podejmować ten temat w „Prawniku”.
Za tydzień sprawę przykryją przecież nowe tematy... Myśl druga: nie, trzeba te kandydatury odnotować, i to nie tylko z kronikarskiego obowiązku. Także – a raczej przede wszystkim – dlatego, że za szybko przyjęliśmy do wiadomości, iż Trybunału Konstytucyjnego może z wyjątkiem właśnie kończących kadencję sędziów już nikt nie traktuje poważnie.
Ani jego kierownictwo (patrz statystyki rozstrzygnięć, bycie sędzią we własnej sprawie, czyli orzekanie przez dublerów o ważności własnego powołania, kwestie faktycznego zarządzania TK przez dłuższy czas przez jednego z tychże dublerów), ani społeczeństwo (protesty umilkły szybciutko, przy okazji SN już tak łatwo rządzący nie mieli), ani uprawnieni do kierowania do niego spraw (RPO wycofujący wnioski, by nie legitymizować obecnego składu TK, politycy kierujący sprawy tylko po to, by zyskać na czasie albo „wyprzedzić” orzeczenia TSUE).
Ani my, dziennikarze, bo uznaliśmy, że na powagę TK liczyć nie można i czasem tylko przyłożymy prezes Przyłębskiej ironicznym porównaniem sprawności trybunału w dzisiejszym i starych składach. A już na pewno nie traktuje go poważnie PiS, wystawiając jako kandydatów na sędziów swoich żołnierzy – Stanisława Piotrowicza („przyzwoitego jak na komunistycznego prokuratora stanu wojennego”, jak stwierdził oskarżany przez niego wtedy działacz, a jeśli spuścić zasłonę milczenia na odległą przeszłość – w końcu ludzie się zmieniają, to do niedawna szefa sejmowej komisji sprawiedliwości i praw człowieka wywracającej polskie sądownictwo) i Krystynę Pawłowicz (profesor prawa, która wsławiła się m.in. stwierdzeniem, że niezgodność ustawy z konstytucją jej nie obchodzi, bo taka jest wola partii – przy tym dictum maniery, jakie prezentowała publicznie, są najmniej istotnym problemem).
Na tle tych kandydatów trzecia wytypowana – Elżbieta Chojna-Duch (prawniczka kojarzona raczej z ekonomią, była wiceminister finansów i członkini RPP, która przed komisją VAT-owską oskarżyła Jacka Rostowskiego o uleganie lobbystom, a przez media została okrzyknięta „świadkiem koronnym” PiS) – wydaje się idealna.
Właściwie należałoby się cieszyć. Najnowsze decyzje kadrowe „dobrej zmiany” dowodzą bowiem, że obóz rządzący bierze sobie do serca orzeczenia TSUE. Wystawia przecież na sędziów osoby w takim samym wieku jak sędziowie SN, których chciał odsyłać w stan spoczynku. Chyba że uważa, że rozsądzanie sporów konstytucyjnych wymaga mniej sprawności niż potrzeba do spraw zwykłych obywateli. Albo że jest to forma politycznej emerytury – podejrzenie zasadne zwłaszcza w przypadku Piotrowicza, któremu suweren już podziękował za posłowanie, nie wybierając go do nowego parlamentu (Pawłowicz nie kandydowała). Z kolei zniknięcie z debaty publicznej dwojga z kandydatów może tylko poprawić jej jakość (choć obniży widowiskowość), a przecież to „dobra zmiana” twierdzi, że sędziowie nie powinni się publicznie wypowiadać na tematy polityczne i nieraz łajała za to nawet sędziów TK w stanie spoczynku. Pierwsze efekty już się pojawiły: prof. Pawłowicz zawiesiła konto na Twitterze. Skoro już nawet część obozu władzy jest w szoku po ujawnieniu kandydatur – koalicjant PiS Jarosław Gowin miał się o nich dowiedzieć razem z opinią publiczną – to zobaczyliśmy wreszcie bardziej ludzkie i niemonolityczne oblicze „dobrej zmiany”, co daje nadzieję. Nie będzie też już żadnych wątpliwości, że Trybunał Konstytucyjny jest tworem fasadowym – jeśli jeszcze ktoś się łudził mimo protestów „starych” sędziów niewyznaczanych do orzekania np. w sprawach o wyłączenie dublerów czy po stwierdzeniu, że NSA nie ma prawa badać uchwał Krajowej Rady Sądownictwa (sygn. akt K 12/18).
Zostawiając jednak na boku i złośliwostki, i powątpiewanie w możliwość utrzymania uwagi opinii publicznej przez dłużej niż tydzień, warto przypomnieć, ile trwa kadencja sędziego Trybunału Konstytucyjnego. Dziewięć lat. Wybór sędziów nie jest więc problemem na chwilę, tylko na niemal dekadę. Tak długa kadencja miała im zapewnić niezawisłość od tych, którzy ich do trybunału wybrali (a zdarza się – i opisywany przypadek nie jest bynajmniej pierwszy w 33-letniej historii sądu konstytucyjnego – że odpowiedniejsze byłoby słowo „skierowali”). Myślę jednak, że była też druga przyczyna takiego określenia kadencji. Powiedzmy szczerze: mimo wielu przykładów całkowitego uniezależnienia się od „pierwotnego mocodawcy” ludzie są ludźmi, sędziowie TK też. Ustrój sądu konstytucyjnego nie przewidział dwóch możliwości: że w Sejmie dojdzie do polaryzacji bliskiej hegemonii (zręby obowiązujących przepisów powstały w innych czasach, gdy nie śniło się nam o możliwości wyboru sędziów przez jedno ugrupowanie) i że ktoś w Polsce może utrzymać władzę dłużej niż przez jedną kadencję. A więc że kontrolujący będą de facto przedstawicielami kontrolowanych, a nie – jak bywało do tej pory najczęściej, choć nie zawsze – kadencje parlamentów i sędziów TK będą na siebie zachodzić na niewielką tylko zakładkę, a w trybunale będą orzekać w tym samym czasie osoby wybrane przez różne opcje polityczne. I to jest chyba problem najpoważniejszy, zasługujący na ustrojowe rozwiązanie, a nie na memy w Krystyną Pawłowicz i jej słynną sałatką w internecie.
Zręby obowiązujących przepisów o TK powstały w innych czasach, gdy nawet nam się nie śniło o możliwości wyboru sędziów przez jedno ugrupowanie ani że ktoś w Polsce może utrzymać władzę dłużej niż przez jedną kadencję