Czy ktoś z nas chciałby żyć w państwie, w którym przetrzymuje się w zamknięciu ludzi „na wszelki wypadek”? Czy chcemy, by pięcioletni wyrok pozbawienia wolności mógł się zamienić w wyrok 50-letni? A może jesteśmy za tym, by ludzie, którzy trafią do więzienia, lądowali w nim bezterminowo – do czasu, gdy zależne od polityków gremium uzna, iż ktoś już może wyjść na wolność?
Ja bym nie chciał. A zapowiada się, że właśnie takie tragiczne konsekwencje może mieć zabójstwo prezydenta Pawła Adamowicza.
„Proponujemy takie zmiany w prawie, które umożliwią organom państwowym skierowanie wniosku do sądu opiekuńczego, który będzie mógł skierować osobę osadzoną w zakładzie karnym na leczenie ambulatoryjne lub w zakładzie zamkniętym. Dziś nie ma takich narzędzi prawnych” – mówił 18 stycznia minister zdrowia Łukasz Szumowski. I dodawał, że proponowane zmiany „pozwolą uniknąć sytuacji, kiedy osoba odbywająca karę więzienia, wychodzi z niego i nie wiadomo, czy się dalej leczy, czy terapia jest skuteczna”.
Nazwijmy rzecz po imieniu: intencją jest to, by szeroko pojęty aparat państwowy decydował, kiedy ktoś odzyska wolność. Miałoby to dotyczyć sytuacji, w której komuś już kończyłby się wyrok orzeczony przez sąd, a istniałyby wątpliwości co do jego zachowania na wolności. Dziś z wnioskiem o przymusowe leczenie może wystąpić jedynie najbliższa rodzina, czyli rodzice, dzieci, małżonek oraz rodzeństwo.
Pomysł ten – niestety – przechodzi bez echa. Gdy zaś już ktoś komentuje, to z reguły przychylnie. Bo przecież, jak słyszymy i czytamy, „gdyby wysłać Stefana W. do psychiatryka, nie zabiłby Adamowicza”. Od takich poglądów do powrotu do systemu psychuszek zaledwie jeden krok.
Kilka dni temu ogrom pretensji skierowano do dyrektora zakładu karnego, w którym osadzony był Stefan W. Ujawniono bowiem, że przed jego zwolnieniem o to, by mężczyzny nie wypuszczać, apelowała jego matka. Tymczasem kierownictwo więzienia „nic” nie zrobiło.
Argument, że dyrektor zakładu karnego powinien „coś” zrobić, by nie wypuszczać Stefana W., jest kuriozalny. Nie chciałbym żyć w państwie, w którym przetrzymuje się ludzi na wszelki wypadek. Choć ziścił się najgorszy scenariusz, źle by było, ażeby krytyczna opinia rodziny osadzonego uzasadniała jego dłuższe zatrzymanie – czy to w zakładzie karnym, czy szpitalu. Kwalifikacja czynów osadzonego też nie uzasadniała, by go uznać za „bestię” w rozumieniu ustawy z 22 listopada 2013 r. o postępowaniu wobec osób z zaburzeniami psychicznymi stwarzających zagrożenie życia, zdrowia lub wolności seksualnej innych osób.
Po fakcie łatwo oceniać i obwiniać. Szukać prostej odpowiedzi na trudne pytania. Zapewne niebawem rządzący zaproponują zaostrzenie „ustawy o bestiach” (to nazwa potoczna, więc ją podaję; choć zaznaczam, że jest stygmatyzująca). Co ciekawe, niektórzy komentatorzy argumentowali, że Stefan W. powinien być na jej podstawie osadzony w specośrodku w Gostyninie, choć nie było ku temu prawnych podstaw. Spierałem się m.in. z dziennikarzami uchodzącymi za liberalnych – tymi, którzy przynajmniej raz w kwartale piszą o niesłusznie osadzonych lub o osobach, z których robi się „psychicznych” – że nie tam było miejsce podejrzanego o zabójstwo prezydenta Gdańska. Trafił on do więzienia za kilka napadów, w których nikt nie ucierpiał, a nie za zabójstwo czy zgwałcenie. Nie odbywał kary w systemie terapeutycznym. A mimo wszystko niektórzy wyrokowali: Gostynin. Bo zbrodniarz. Podobnie mówił choćby prof. Piotr Kruszyński, czołowy polski karnista. Bez zapoznania się z ustawą stwierdził, że Stefan W. powinien trafić do Gostynina. Zapewne dlatego, że był niebezpieczny. Sęk w tym, że sam fakt bycia niebezpiecznym nie może jeszcze oznaczać bezterminowego pozbawienia wolności.
Potrzebujemy rzetelnej debaty o formie nadzoru nad wypuszczanymi z zakładów karnych. Warto przeanalizować, czy w polskich więzieniach istnieje coś takiego jak resocjalizacja. Nie ma także nic złego w dyskusji o postępowaniu wobec osób chorych psychicznie. Państwo, rzecz jasna, nie może pozwolić, by niebezpieczne osoby, tylko ze względu na swe ograniczenia, zagrażały społeczeństwu. Tyle że wszelkie zmiany w prawie i co za tym idzie, w rzeczywistości należy przeprowa dzać z największą ostrożnością, nie pod wpływem chwili. Tak zaś należy odbierać rozwiązanie przygotowane przez resort zdrowia. W praktyce oznaczać ono będzie, że dyrektor zakładu karnego będzie uprawniony do wnioskowania o przymusowe leczenie psychiatryczne osadzonego po zakończeniu odbywania przez niego kary. Uprawniona wydaje się więc teza, że dyrektorzy – chcąc uniknąć oskarżeń, które spotkały szefa jednostki, w której przebywał Stefan W. – będą z tej możliwości korzystali ochoczo. Nie jest przecież tajemnicą, że przestępcy często powracają na niewłaściwą drogę. Przypadki, w których ktoś, kto wyszedł, kolejny raz ukradnie, zgwałci lub zabije, będą się zdarzały. Wtedy zaś wszyscy zadadzą pytanie: czy dyrektor zakładu karnego wnioskował o dalszą izolację sprawcy? Jeśli wnioskował – doskonale. Jeśli nie – będzie niemal współwinny zbrodni.
Osoby decydujące o przymusowym leczeniu – należy zakładać, że będzie to sąd – również będą działały pod presją. Nikt nie będzie chciał być tym, przez którego „bandzior wyszedł na wolność”. W efekcie może być tak, że Polska stanie się państwem psychuszek. A wyrok pozbawienia wolności będzie dla groźnych przestępców jedynie wstępem do niewoli.
Znacznie lepiej by się stało, gdyby Polska stała się krajem rozwiniętej psychiatrii, a nie psychuszek. Oczywiście rządzący powiedzą nam wszystkim, że w zmianach chodzi także o bezpieczeństwo osadzonych. Może jednak lepiej zacząć od zwiększenia nakładów na psychiatrię?
W grudniu 2018 r. na łamach DGP poinformowaliśmy, że psychiatria dziecięca stoi na skraju zapaści. Zamknięto oddział dziecięcy w szpitalu w Józefowie – jednej z kluczowych tego typu placówek na Mazowszu. Specjaliści wieszczą, że spowoduje to efekt domina. W całym kraju jest pod tym względem bardzo źle.
Kilkanaście dni temu na naszych łamach wiceminister zdrowia Zbigniew Król z kolei podkreślił, że państwo chce „odwrócić trend w organizacji leczenia, które obecnie jest nastawione na hospitalizacje”. A przecież – jak podkreślił minister – „na świecie odchodzi się od tego modelu na rzecz opieki środowiskowej, ukierunkowanej na to, by człowiek, którego dotknie kryzys psychiczny, był pełnoprawnym członkiem społeczeństwa”. Jak to się ma do deklaracji o przymusowym leczeniu szpitalnym osób z zaburzeniami, które opuszczają zakłady karne?
Chcę być dobrze zrozumiany: oczywiście nie chcę, by po ulicach chodzili ludzie, którzy myślą o tym, by kogoś zadźgać nożem. Każdy z obywateli zasługuje na bezpieczeństwo. Tragiczne wydarzenie nie może jednak wywoływać atawistycznej żądzy zemsty. Na dodatek źle zaadresowanej, bo nie na zbrodniarza, lecz wymierzonej w innych ludzi. Wychodzę z założenia, że przymusowe leczenie psychiatryczne nie może stanowić magicznego rozwiązania przedłużającego odosobnienie jednostki. Nie mieszajmy kary za przestępstwo z leczeniem (a w praktyce – quasi-leczeniem, którego jedynym celem jest odosobnienie jednostki od społeczeństwa). Nawet jeśli dziś, po zabójstwie prezydenta Adamowicza, byłoby to dla niektórych wygodne.