Jak nie paść ofiarą przemocy słownej w sieci? Najlepiej wylogować się z FB i Twittera, bo w mediach społecznościowych wolność słowa jest przedkładana nad ochronę dobrego imienia.
Dziennik Gazeta Prawna
Działalność trolli siejących mowę nienawiści i kolportujących fake newsy w internecie można napotkać w komentarzach pod dowolnym artykułem w sieci. Problem ten wcale nie jest wirtualny, bo wywiera wpływ nawet na niewielkie społeczności czy grupy sąsiedzkie. Trzy miesiące temu „Newsweek” i „Gazeta Wyborcza” pisały o kilkudziesięciu podejrzanych kontach, które w komentarzach na Facebooku miały popierać burmistrza warszawskiego Ursynowa i dyrektorkę miejscowego domu kultury spowinowaconą z nim politycznie. Lokalne stowarzyszenie Miasto Ursynów oraz administratorzy forum dyskusyjnego Obywatele Ursynowa zwrócili uwagę na nienaturalny sposób pisania postów przez niektórych użytkowników – nie pasował on do stylu wypowiedzi pozostałych członków społeczności. Wpisy były bez wyjątku pochwalne i niemal o takiej samej treści. Różniło je w zasadzie tylko to, że publikowali je różni użytkownicy – albo krąg tych samych osób, albo osoby o trudnej do ustalenia tożsamości. Wiele wskazuje na to, że za całą akcją stała agencja reklamowa, która miała ocieplić wizerunek przedstawicieli władzy przed wyborami samorządowymi.
– Trolle same się zdemaskowały. Dopytywały, co się dzieje z niektórymi komentarzami i dlaczego są usuwane. Do pytań dodawały zrzuty ekranu tych wypowiedzi, często z oskarżeniami o cenzurowanie treści. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że mamy do czynienia ze zorganizowaną akcją, bo screeny ekranowe przydają się do raportów agencji pracującej dla klienta, w których wynajęta firma pokazuje, jak realizowała swoje zadania – wyjaśnia Piotr Michałowski, administrator Obywateli Ursynowa, otwartej grupy dyskusyjnej na Facebooku, do której należy ponad 18 tys. członków.
To niejedyny taki przypadek. Utworzone w te wakacje stowarzyszenie Pozytywny Wilanów postanowiło włączyć się do samorządowej walki o miejsce w radzie dzielnicy. W połowie października w internecie pojawiły się wpisy, że PW stanowi przybudówkę Platformy Obywatelskiej i jest tworzone przez lokalny układ biznesowy powiązany z branżą deweloperską, która ubiega się o pozwolenia na budowę na Wilanowie, dlatego kandydując, chce poparcia mieszkańców dla swoich geszeftów. Stowarzyszenie pod hasłem „Wilanów wolny od trolli” zaczęło publikować wizerunki podejrzanych kont. Zidentyfikowało ponad 30 takich użytkowników i wygrało nawet proces w trybie wyborczym zakazujący jednemu z mieszkańców dzielnicy rozpowszechniania nieprawdziwych informacji. Członkowie PW podejrzewali, że za wpisami stoi konkurencyjne Stowarzyszenie Mieszkańców Miasteczka Wilanów, które wszystkiemu zaprzeczyło, zarzucając Pozytywnym prowadzenie nieuczciwej kampanii wyborczej.
– Po wyborach atak hejterów praktycznie ustał, nie licząc pojedynczych wpisów, ale to naprawdę margines. Uważamy, że była to zorganizowana akcja, która miała nas oczernić w oczach lokalnej opinii publicznej – uważa Maciej Sikorski, członek PW.

Trollu, przedstaw się

Skąd wiadomo, że mamy do czynienia z trollem? „Osoba, która publikuje wiadomości podburzające, nieistotne i niezwiązane z tematem danej grupy dyskusyjnej, forum, czatu lub bloga (…) dąży do dezorganizacji forum oraz irytacji pozostałych użytkowników. Im większa kłótnia i więcej osób uczestniczy w sporze, tym bardziej troll jest zadowolony, a zwycięstwem dla niego jest sytuacja, gdy administrator zamyka temat dyskusji lub umieści go na liście zablokowanych użytkowników, tematów lub słów” – w taki sposób trolla, czyli siewcę nienawiści i dezinformacji w sieci, charakteryzuje dr Emilia Musiał z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie w artykule „Trolling jako przykład zagrożeń informacyjnych w cyberprzestrzeni”.
Największą aktywność trolle przejawiają w mediach społecznościowych. Podejrzenia budzą konta, których użytkownicy nie mają pełnego imienia i nazwiska, zdjęcia profilowego (lub legitymują się zdjęciem pobranym z internetu), ukrywają informacje o sobie, nie posiadają znajomych, niedawno dołączyli do Facebooka (albo tę informację zatajają), a ich tablica jest pusta lub zasypana masowo udostępnionymi postami bez jakichkolwiek komentarzy czy reakcji innych osób.
Administratorzy dzielą konta fejkowe na trzy rodzaje. Pierwsze to obsługiwane przez agencje marketingowe, by sztucznie budować pozytywny wizerunek za pomocą pochlebnych komentarzy. Drugie działają na zlecenie polityków w celu szkalowania przeciwników z innych partii, dezinformowania opinii publicznej, skłócania internautów i manipulowania faktami – w roli demiurgów obsadzane są znowu agencje wyspecjalizowane w marketingu lub osoby z danej partii czy sympatyzującej z nią organizacji. Zwykle dziesiątkami takich kont zarządzają dwie, trzy osoby. Są też konta, których używanie można porównać z zakładaniem maski. Zdarzały się przypadki, że jakiś polityk zapominał przelogować się z prawdziwego konta na fikcyjne i myśląc, że pisze z fejkowego, odpowiadał na własne komentarze lub tweety.
Co robić, aby dawać odpór fałszerzom treści? Najlepiej od razu zgłaszać je administratorom stron i portali. Wraz z większą liczbą zgłoszeń wzrasta prawdopodobieństwo, że taki użytkownik będzie musiał się uwierzytelnić albo jego konto zostanie usunięte. Choć to trochę walka z wiatrakami, bo na forach branżowych związanych z mediami społecznościowymi – głównie za granicą – można spotkać oferty kupna, sprzedaży, a nawet leasingu wieloletnich kont, które zostały już zweryfikowane przez FB.
Zarejestrowanie konta na Facebooku jest bezpłatne. Trzeba tylko podać numer telefonu i wysłać zdjęcie w celu potwierdzenia tożsamości. Jednak dla algorytmów tego serwisu wygląd użytkownika nie jest zbyt istotny. Ważniejsza jest jego aktywność i to, że do konta przypisano zarejestrowany numer telefonu, na podstawie którego służby mogą namierzyć taką osobę.
– Dziennie zgłaszanych jest kilkanaście, czasem kilkadziesiąt komentarzy i wpisów – mówi Michałowski z Obywateli Ursynowa. – Staramy się szybko reagować i usuwać treści zawierające pomówienia, znieważenia czy wulgaryzmy; zdarza się, że łącznie z ich autorami. Jesteśmy również wyczuleni na posty, które mogą prowadzić do internetowego linczu. Ale często zgłaszane są wpisy, z którymi ktoś się nie zgadza lub które łamią nasz wewnętrzny regulamin niezezwalający na publikacje reklam czy pisanie na temat niezwiązany z grupą. Bywały przypadki, gdy otrzymywaliśmy wiadomości od użytkowników z prośbą o usunięcie danego wpisu, ponieważ zawierał on wizerunek jakieś osoby mimo jej sprzeciwu. Najwięcej skarg składali politycy.
Pytam o uprawnienia typowego administratora. Jakie ma instrumenty do walki z podejrzanymi użytkownikami? Obywatele Ursynowa to akurat grupa otwarta i każdy może czytać publikowane tam treści, nie każdy jednak może je komentować i należeć do tej społeczności. Decyduje administrator, który już na wstępie filtruje użytkowników. Później może usuwać ich wpisy, a autorom tych wpisów blokować możliwość dodawania kolejnych komentarzy.
Weryfikacja bywa bardzo skrupulatna. – Mam wgląd w informacje, które nie są dostępne dla wszystkich użytkowników – przyznaje Michałowski. – Mogę sprawdzić liczbę znajomych użytkownika (nawet jeśli to ukrywa), do ilu grup należy oraz kiedy dołączył do Facebooka. W szczególnych przypadkach wchodzi się na dany profil i szuka, ile informacji na temat tego konta jest zablokowanych. Albo używa się specjalistycznych narzędzi do sprawdzenia całej publicznej aktywności na Facebooku weryfikowanej osoby od początku istnienia konta. Bo każde nasze polubienie postu czy komentarz napisany pięć lat temu są wciąż widoczne. I nawet na podstawie takich informacji można określić, czy mamy do czynienia z prawdziwą osobą, czy trollem.

Dwie kręte drogi: karna i cywilna

W polskim kodeksie karnym nie ma przepisów precyzujących, czym jest trolling. Ale są odpowiednie przepisy, na podstawie których można dochodzić przez sądem sprawiedliwości, np. z tytułu gróźb karalnych (art. 190), uporczywego nękania (190a), pomówienia (art. 212), znieważenia (art. 216) czy przestępstwa przeciwko ochronie informacji (art. 265).
Jeśli jesteśmy prześladowani przez internetowego trolla, to mamy trzy wyjścia. Po pierwsze, możemy zgłosić to administratorom serwisu, na którym doszło do takiego incydentu, jako nadużycie. I liczyć, że wpis zostanie usunięty. A jeśli administrator tego nie zrobi, może sam zostać pociągnięty do odpowiedzialności. Po drugie – zawiadomić policję lub prokuraturę, powierzając tym organom ustalenie danych trolla, czyli uruchomić ścieżkę karną. I wreszcie po trzecie – oddać sprawę do sądu, czyli wystąpić na drogę cywilną. Jeśli ostre słowa pod naszym adresem padły ze strony osoby publicznej, to mamy ułatwione zadanie – nie trzeba jej identyfikować. Jeśli natomiast wpis jest dziełem kogoś, kogo danych nie potrafimy ustalić, sprawa się komplikuje.
– Proces cywilny stanowi niestety blokadę dla prześladowanych w sieci; z wielu powodów. Aby kogoś pozwać, trzeba wskazać dane tej osoby, w tym jej adres zamieszkania. Oprócz tego, jeśli domagamy się zadośćuczynienia za naruszenie dóbr osobistych, trzeba wnieść opłatę, czyli 5 proc. od wartości dochodzonej kwoty. W dodatku na wyrok czeka się bardzo długo. W Warszawie od wniesienia pozwu do rozpoczęcia pierwszej rozprawy mija nawet półtora roku. Średni czas trwania procesu cywilnego to cztery lata. Jeśli ktoś nie mieszka w dużym mieście i jego sprawa trafi na wokandę do mało obłożonego sądu, to w ciągu dwóch lat powinien doczekać się wyroku, od którego pozwany może się przecież odwołać. Dla przeciętnego człowieka taka ścieżka dochodzenia do sprawiedliwości jest nieatrakcyjna – przyznaje Milena Bogdanowicz, radca prawny z kancelarii WKB Wierciński, Kwieciński, Baehr specjalizującej się m.in. w prawie mediów i prawie autorskim.
Dlatego gdy opadną emocje, osoby, które poszły do sądu, odpuszczają i rezygnują z dalszego procesu. Zwłaszcza, że częstą motywacją ofiar nie jest karanie sprawcy, tylko zmuszenie go do skruchy i przeprosin. – Składający pozew, zwykle wnioskują też o uruchomienie sprawy karnej – opowiada Joanna Grabarczyk, koordynatorka projektu Hejt Stop. – Bo wtedy ciężar ustalenia tożsamości sprawcy spoczywa na policji i prokuraturze. I kiedy w toku śledztwa organy ścigania ujawniają jego dane, poszkodowany prosi o zakończenie ścieżki karnej i przenosi się na ścieżkę cywilną, skarżąc hejtera o naruszenie dóbr osobistych. W konsekwencji policja, która odnajduje podejrzanych, robi puste przebiegi, ponieważ w sprawach karnych nie zapadają wyroki.

Ślepy pozew czy ślepy zaułek?

Jakimś wyjściem mogłoby być wprowadzenie instytucji tzw. ślepych pozwów. Ofiara internetowej mowy nienawiści składałaby pozew bez konieczności ustalania danych sprawcy, bo tym zajmowałyby się organy ścigania. Taka praktyka od wielu lat funkcjonuje w amerykańskim prawodawstwie. Rzecznik praw obywatelskich poddał ją pod rozwagę Ministerstwu Sprawiedliwości, ale resort kierowany przez Zbigniewa Ziobrę sceptycznie odniósł się do tego pomysłu.
– Wprowadzenie podobnego rozwiązania w Polsce, z uwzględnieniem specyfiki polskiej procedury cywilnej, mogłoby stanowić element systemowego zwalczania mowy nienawiści. Minister Sprawiedliwości nie podzielił jednak tego stanowiska, twierdząc, że wprowadzenie instytucji tzw. ślepego pozwu stanowić będzie poważne odstępstwo od ogólnej zasady procesu cywilnego, według której pozew musi być wniesiony przeciwko konkretnej osobie wskazanej przez pokrzywdzonego. W związku z tym nie podjęto prac nad zgłoszonym postulatem – informuje Magdalena Kuruś, zastępczyni dyrektorki zespołu ds. równego traktowania rzecznika praw obywatelskich.
Mecenas Adam Baworowski, specjalizujący się w prawie internetu, przyznaje rację ministerstwu. Uważa, że nie ma potrzeby wprowadzania ślepych pozwów, bo prawo nie jest bezradne wobec winowajców. Wystarczy kodeks karny, gdyż z reguły procesy toczą się z powodu pomówienia i znieważenia, które znajdują odzwierciedlenie w art. 23 i 24 kodeksu cywilnego o ochronie dóbr osobistych. W tych konkretnych przypadkach to pokrzywdzony w procesie karnym ma jedynie obowiązek udowodnić oskarżonemu, że jest on autorem obrażającego wpisu; a pozwany udowadnia, że mógł tak się wypowiedzieć, bo np. wpis jest zgodny z prawdą lub względy społeczne pozwalały na opublikowanie takich informacji.
– Kiedy ktoś wysłał nam obraźliwego e-maila, napisał wymierzony w nas dyfamacyjny komentarz pod artykułem albo posunął się do gróźb podczas rozmowy na czacie, można szukać go po numerze IP komputera. Ale IP nie wskazuje sprawcy, tylko gniazdko w ścianie. Z tym numerem prokurator zwraca się do operatora sieci. I operator musi udzielić informacji, komu ten numer przydzielono, w czasie kiedy sporny wpis został zamieszczony. Organy państwa mają obowiązek znaleźć tę osobę, a prokuratura musi się zająć postępowaniem do czasu jej odnalezienia. Jak już to zrobi, pokrzywdzony sam decyduje, jakie dalej podjąć kroki. Prokuratorzy są zawaleni pracą, więc próbują umarzać tego typu sprawy, ale sądy im na to nie pozwalają i uchylają te umorzenia – opowiada mec. Baworowski.
Problem pojawia się wtedy, gdy do naruszenia doszło na Facebooku, Twitterze lub za pośrednictwem Google’a, czyli serwisów należących do amerykańskich koncernów, zarejestrowanych w stanie Kalifornia. W związku z tym o dane sprawców trzeba pytać w miejscu, gdzie są gromadzone. W przypadku Facebooka skrzynką kontaktową serwisu z wymiarem sprawiedliwości w krajach europejskich jest Dublin. Tylko co z tego, że sprawy są przekazywane serwisowi, skoro giną w stosie innych podobnych przypadków na poziomie niewykrycia sprawców.
Dlaczego właściciele popularnych mediów społecznościowych ignorują apele o powstrzymanie nadużyć? W USA wolność słowa jest wpisana w pierwszej poprawce do konstytucji, więc podejrzani o pomówienie czy znieważenie są dużo rzadziej narażeni na konsekwencje niż sprawcy poważniejszych przestępstw, które są albo ścigane międzynarodowo, albo surowo karane przez amerykański system prawny (np. pranie brudnych pieniędzy, terroryzm czy naruszenie praw autorskich).
Jest jeszcze inny powód. Dużo bardziej prozaiczny. Facebook niespecjalnie przejmuje się Europą. To dla niego ciągle za mały rynek konsumencki, aby miał się ugiąć pod unijną presją. Dla właściciela serwisu Marka Zuckerberga bardziej liczą się Azja i obie Ameryki. Z danych z października 2018 r. wynika, że najwięcej użytkowników Facebooka mieszka w Indiach (294 mln), Stanach Zjednoczonych (204 mln), Indonezji (131 mln), Brazylii (129 mln) i Meksyku (84 mln). Z państw europejskich – nie licząc zajmującej głównie azjatycki kontynent Turcji (43 mln) – najwyżej plasuje się coraz mniej utożsamiana z Europą Wielka Brytania (39 mln), ale nawet ona nie łapie się do pierwszej dziesiątki państw, w których słynny serwis społecznościowy określa świadomość obywateli. W Polsce korzysta z niego 16 mln osób, czyli 42 proc. całej populacji. Nasz rząd – jak wiele innych w Europie – ma niewielki wpływ na to, żeby technologiczni giganci nie robili problemów z ujawnianiem autorów obraźliwych wpisów i nie utrudniali pracy prokuraturze i sądom. Tymczasem Facebook niechętnie udostępnia IP swoich użytkowników. Moi rozmówcy są przekonani, że tylko rząd USA mógłby zmusić duże portale do zmiany stanowiska w tej sprawie. Unia Europejska takich instrumentów nie posiada.

Nie ma rady na fake newsy

Ze statystyk Facebooka wynika, że miesięcznie korzysta z serwisu 2,27 mld aktywnych użytkowników. Natomiast w pierwszym kwartale zeszłego roku. zablokował 583 mln fejkowych kont. Firma raportuje, że zatrudnia ok. 30 tys. osób, które zajmują się kwestiami bezpieczeństwa na stronie – to o jedną trzecią więcej, niż zakładano na początku roku. Jednocześnie w 17 krajach (Polska do nich nie należy) uruchomiono programy fact-checkingowe, dzięki którym po oznaczeniu informacji jako fałszywej da się zredukować liczbę odsłon takiej strony nawet o 80 proc. Czy to pomoże w walce z fake newsami? Eksperci są sceptyczni.
– Żadne państwo nie jest przygotowane do walki z niesprawdzonymi informacjami i moim zdaniem nic się z tym nie da zrobić – uważa mec. Baworowski. – Bo w jaki sposób sprawdzić wiarygodność takich informacji i kto ma to robić? Organy państwowe? Przecież od razu pojawią się głosy, że rząd wprowadza cenzurę. Oczywiście władza może dementować fake newsy, ale opozycja będzie je promować, a zdarza się, że dziennikarze niedostatecznie starannie sprawdzają źródła informacji. Artykuł może nawet nie zawierać takich newsów, ale co jeśli ktoś będzie świadomie je publikował w komentarzach pod spodem? Wyłączać możliwość ich pisania przez użytkowników? Znowu wróci temat cenzury.
Informacje operatorów o użytkownikach internetu: kto, z kim i kiedy łączył się (lub próbował) za pomocą komunikacji elektronicznej są zapisywane. Ale Unia Europejska ukróciła retencję danych, czyli ograniczyła czas ich przechowywania – od pół roku do dwóch lat (np. w Finlandii wynosi pół roku, w Polsce rok). To utrudnia tropienie trolli i hejterów. – Czas jest tu kluczowy. Im szybciej zaczniemy szukać sprawcy, tym lepiej, bo materiał dowodowy z upływem czasu robi się coraz trudniej dostępny i później trzeba bazować na poszlakach. Z praktyki wiem, że w rok bardzo trudno namierzyć przestępcę w bardziej skomplikowanej sprawie. Wprawdzie w internecie zawsze pozostaje ślad, a przestępca internetowy zawsze popełnia błąd, tylko krótki okres retencji danych nie pozwala nam na ten błąd czekać – przekonuje Baworowski.
– Istotna jest współpraca rządu z Facebookiem, który przede wszystkim powinien przestać być traktowany jako firma technologiczna – podkreśla Michałowski. – Facebook w tym momencie jest realną siłą polityczną, która nie tylko może wpływać na wybory rządu, ale też wspierać rewolucje i naciskać na państwa. Na wniosek prokuratury służby w krótkim czasie mogą otrzymać od operatora informacje o właścicielu numeru, do którego ma dostęp Facebook. Niemcy to wynegocjowali, z kolei Francuzi rozpoczęli program współpracy z Facebookiem, którego celem jest ograniczenie mowy nienawiści. Facebook ostatnio zatrudnił Nicka Clegga, byłego wicepremiera Wielkiej Brytanii, na stanowisku wiceprezesa ds. komunikacji i polityki publicznej, chociaż mówi się, że to ze względu na jego kontakty w UE.
Rzecznik praw obywatelskich nie zamierza składać broni. W wystąpieniu z 11 kwietnia 2018 r. skierowanym do ministra spraw wewnętrznych RPO zwrócił uwagę na potrzebę stworzenia skutecznych narzędzi ograniczenia mowy nienawiści w internecie. Przestawił trzy istotne postulaty. Po pierwsze – sugerował powołanie organu doradczego, który we współpracy z przedstawicielami branży internetowej oraz organizacjami pozarządowymi opracuje lub zainicjuje stworzenie kodeksu dobrych praktyk, a potem będzie egzekwował obowiązki nałożone na dostawców usług internetowych w zakresie przeciwdziałania mowie nienawiści. Po drugie – domagał się doprecyzowania zasady współpracy tychże dostawców z organami ścigania, także w zakresie gromadzenia i udostępniania odpowiednim służbom informacji o nielegalnych treściach i ich źródłach. Po trzecie – chciał nałożenia na dostawców obowiązku informowania organów ścigania o przestępstwach związanych z mową nienawiści, a także informowania właściwych organów nadzoru o działalności organizacji, o których mowa w art. 13 Konstytucji RP. Przepis ten ograniczea swobodę działania partiom politycznym i organizacjom, które m.in. promują nienawiść rasową i narodowościową oraz stosują przemoc w celu zdobycia władzy lub wpływu na politykę państwa.
Zdesperowanym, którzy biją głową w mur nierychliwej sprawiedliwości i nie mogą się doczekać pociągnięcia trolli do odpowiedzialności, pozostaje skorzystać z mało pocieszającej rady: „Nie chcesz być obrażany w internecie, to wyloguj się z Facebooka czy Twittera lub nie czytaj komentarzy pod artykułami”.