Ostatnie 15 lat to okres utraty wpływów i pozycji adwokatury w obszarach, które przez dziesięciolecia pozostawały niemal wyłączną domeną jej działalności.
Podstawową ścieżką wiodącą do adwokatury była i jest aplikacja adwokacka. Jaka jest, a jaka była?
W oparciu o ustawę – Prawo o adwokaturze z 1982 r. do kompetencji Naczelnej Rady Adwokackiej należało uchwalanie regulaminów naboru na aplikację i składania egzaminu adwokackiego. W praktyce oznaczało to prawo samorządu do decydowania o tym, kto zostawał aplikantem, a następnie adwokatem. Zarówno konkurs na aplikację, jak i egzamin końcowy przeprowadzały komisje powoływane przez okręgowe rady adwokackie. Komisje były także odpowiedzialne za przygotowanie pytań (testów) egzaminacyjnych.
Sama aplikacja odbywała się według regulaminu uchwalanego także przez NRA. Nie było łatwo, o czym przekonał się niedoszły adwokat, a obecny Prezydent RP Andrzej Duda.
Cały proces formowania adwokata znajdował się więc pod kontrolą adwokatury. Nie oceniając, czy było to dobre czy złe, trzeba stanowczo przypomnieć, że to nie adwokatura nadała sobie te kompetencje, lecz wynikały one z woli ustawodawcy.
Cały ten system runął w 2005 r. Pod hasłami łatwiejszego dostępu do zawodu oraz ułatwienia dostępu do pomocy prawnej obywatelom (z jednoczesnym obniżeniem jej kosztów) uchwalono zmiany ustawy – Prawo o adwokaturze. Warto przypomnieć, że rządziła wówczas lewica, w której szeregach były tak wpływowe postacie jak adwokat Ryszard Kalisz czy śp. adwokat Jolanta Szymanek-Deresz. Ministrem sprawiedliwości zaś był Andrzej Kalwas, wcześniej wieloletni prezes Krajowej Izby Radców Prawnych. Nie pomogło. Zmiany uchwalono głosami PO, PiS i PSL. Przeciwko głosowało SLD i LPR. Trzeba oddać sprawiedliwość NRA, która zaskarżyła niektóre zapisy ustawy do Trybunału Konstytucyjnego, ten uznał część zarzutów za trafne i stwierdził niezgodność z konstytucją wielu postanowień. Nie zmieniło to jednak faktu pozbawienia samorządu adwokackiego faktycznego wpływu na nabór na aplikację oraz na egzamin końcowy.
Otwieranie drzwi
Od 1 stycznia 2006 r. to minister sprawiedliwości powołuje najpierw zespół do przygotowania pytań testowych (jeden na cały kraj), a następnie komisje kwalifikacyjne na obszarze właściwości jednej lub kilku okręgowych rad adwokackich do przeprowadzenia egzaminu wstępnego. Obecnie zespół przygotowujący pytania składa się z dziewięciu osób, w tym pięciu przedstawicieli ministra oraz po dwóch delegowanych przez NRA i Krajową Izbę Radców Prawnych. Egzamin przeprowadzają komisje składające się z siedmiu członków, w tym trzech delegowanych przez ministra, dwóch przez NRA, jednego pracownika naukowego i jednego prokuratora mianowanego co najmniej na stanowiska prokuratora okręgowego. Zrezygnowano z części ustnej egzaminu wstępnego oraz wprowadzono mechanizm obowiązkowego dopuszczenia do aplikacji osób, które osiągnęły z góry określony limit poprawnych odpowiedzi.
W ten sposób otwarto drzwi do zawodu. Liczba aplikantów adwokackich wrosła lawinowo – z 881 w roku 2005 do 2510 w roku 2006! W roku 2015 było już 6551 aplikantów, a obecnie liczba ta spadła do około 5000. Skrócono też okres aplikacji z 3,5 do 3 lat.
Mistrzowie młodnieją
Szkolenie aplikantów pozostało w gestii samorządów. Zachowano system patronacki, ale ma on niewiele wspólnego z istniejącym do 2005 roku. Przede wszystkim obecnie patronem może być adwokat z pięcioletnim, a za zgodą dziekana z trzyletnim stażem. Wcześniej musiał legitymować się 10-letnim, a wyjątkowo pięcioletnim stażem (tak w regulaminie z 2003 r.). Możliwość sprawowania patronatu była odzwierciedleniem rzeczywistej pozycji i wiedzy adwokata. Stanowiła wyróżnienie. To adwokaci zabiegali o aplikanta.
Obowiązkowo zawierano z nim korporacyjną umowę o pracę gwarantującą chociaż symboliczne wynagrodzenie. Tak było zgodnie z regulaminem uchwalonym przez NRA. Obecnie umowa może być zawarta i nie musi być odpłatna.
Po gwałtownym wzroście liczby aplikantów zaczęło brakować osób z odpowiednimi kwalifikacjami na patrona. Sytuacja się odwróciła. To doprowadziło do patologicznych sytuacji, w których aplikant poszukiwał patrona, a jak już znalazł, to nie tylko nie otrzymywał wynagrodzenia, lecz wręcz oczekiwano od niego zapłaty za naukę. Takie przypadki się zdarzały! Doszło do zerwania relacji mistrz – uczeń. Nie trzeba dodawać, że ze szkodą dla obydwu stron. Na to nałożyła się silna niechęć wielu „starych” adwokatów do „obcych” aplikantów. Niestety ten stan trwa. Ze zdumieniem i zażenowaniem trzeba przypominać niektórym kolegom, że adwokaturę od 100 lat stanowi „ogół adwokatów i aplikantów (podkreślenie autora) adwokackich”. Tak była definiowana w dekrecie marszałka Piłsudskiego z 1918 r. i tak jest obecnie zgodnie z art. 1 prawa o adwokaturze. Nie „my” i „oni”!
Nasi młodzi koledzy to wyczuwają lub boleśnie tego doświadczają. Traktowanie ich jak kuli u nogi lub jak niechcianych dzieci nie może wzbudzać poczucia sympatii do starszych kolegów, z którymi utożsamiają adwokaturę. Nie zawsze czują się członkami jednej rodziny. Trudno od nich w przyszłości oczekiwać, aby angażowali się w sprawy samorządu. Niechęć rodzi niechęć. Wielu utożsamia te nieprzychylne wobec nich postawy ze stanowiskiem całego środowiska, dlatego chcą jedynie skończyć aplikację i odciąć się od samorządu. To zjawisko jest szczególnie niebezpieczne – wręcz samobójcze – dla przyszłości samorządu adwokackiego.
Płaci samorząd
Napięcia powoduje także finansowanie aplikacji. Ustawowo aplikanci powinni pokrywać koszty szkolenia w ramach wnoszonych opłat, których wysokość określa minister. Adwokatura zaś ma zorganizować i przeprowadzić cały cykl. To jest ogromny wysiłek. Wykładowcy, sale, egzaminy cząstkowe, przejazdy, koszty ogólne i jakie tam jeszcze. Cała logistyka i organizacja spoczywa na izbach adwokackich. Ponadto koszty są różne w poszczególnych ośrodkach. Tam, gdzie jest wielu aplikantów (czyli w dużych izbach), na ogół nie ma problemów, ale w przy małej liczbie aplikantów wnoszone przez nich opłaty nie wystarczają. Dodatkowo wybór sposobu szkolenia ogranicza ramowy program uchwalany rzez NRA. Inaczej rzecz ujmując, kto inny ustala zasady przyjęcia na aplikację, kto inny program. Płaci nie ten, kto decyduje o wysokości środków przeznaczonych na realizację szkolenia, by na końcu jeszcze ktoś inny egzaminował. Aplikanci nie zawsze chcą to zrozumieć i ograniczają się często wyłącznie do roszczeń i pretensji wobec szkolących.
Naturalną konsekwencją wzrostu liczby aplikantów jest wzrost liczby adwokatów. W ramach deregulacji rozszerzono także krąg osób, które mogły zostać wpisane na listę adwokatów bez odbycia aplikacji lub bez obowiązku złożenia egzaminu adwokackiego. Rynek do zagospodarowania zaś nie tylko się nie powiększył, lecz dramatycznie zmalał.
A rynek się kurczy
Można mówić o obiektywnych i subiektywnych przyczynach ograniczenia tradycyjnego obszaru działania (zarobkowania) adwokatów. Do obiektywnych należy wejście Polski do Unii Europejskiej i zniesienie barier celnych i dewizowych, a tym samym gwałtowny spadek spraw z tych dziedzin prawa i spraw karno-skarbowych, które miały źródło w przestrzeganiu (a właściwie w nieprzestrzeganiu) przepisów celnych i dewizowych. Sprawy podatkowe zostały niemal w całości przejęte przez doradców podatkowych, tak jak obrót nieruchomościami przez pośredników. Rosnąca liczba rzeczników różnych grup konsumentów, mediatorów oraz powstawanie stowarzyszeń działających na rzecz pokrzywdzonych poprzez udzielanie pomocy prawnej czy wreszcie kancelarii odszkodowawczych skutecznie odcięły adwokatów od istotnej części rynku. Te zmiany nie byłyby tak dotkliwe, gdyby nie poszły za nimi dalsze, które zaliczam do subiektywnych, tj. takich, na które adwokatura mogła (jak sądzę) mieć wpływ. Chodzi o możliwość występowania nowych podmiotów w sądach w charakterze obrońców lub pełnomocników.
Przede wszystkim radcowie prawni odnieśli na tym polu spektakularny i całkowity sukces. Zachowali to, co posiadali i zdobyli wszystko, co było do zdobycia.
Do roku 2005 radcowie mogli występować w charakterze pełnomocników podmiotów gospodarczych i instytucji. Praktycznie nie mieli dostępu do reprezentowania w sądach osób fizycznych. Cierpliwie, lecz systematycznie rozszerzali swoje kompetencje na sprawy cywilne, rodzinne (w 2005 r.), karne (od 2010 r. mają prawo do występowania w tych sprawach w charakterze pełnomocników, a od roku 2015 pełne uprawnienia do obrony w sprawach karnych). Odwieczne królestwo adwokackie zostało podbite. To jest fakt. Adwokatura nie potrafiła obronić swoich rodowych sreber.
Nie stało się to z dnia na dzień. To był proces, w którym adwokatura miała przecież obrońców i pełnomocników. Źródłem porażki była niechęć nie tylko do połączenia zawodów, lecz już do samej rzetelnej dyskusji o takiej możliwości. Adwokackie elity nigdy jej nie zainicjowały. Pozostawały głuche także wówczas, gdy ze strony władzy płynęły czytelne sygnały: nie chcecie połączenia podmiotowego, to połączymy was przedmiotowo, poprzez zrównanie uprawnień radcowskich z adwokackimi. Osobiście byłem świadkiem takich publicznych zapowiedzi ze strony przedstawicieli ówczesnej władzy składanych w obecności prezesa NRA – śp. adw. Joanny Agackiej-Indeckiej i prezesa KIRP Macieja Bobrowicza w 2009 r. w Teatrze Polskim w Szczecinie. W odpowiedzi X Krajowy Zjazd Adwokatury w uchwale programowej z listopada 2010 r. „postuluje, by – zamiast podejmowania prób częściowego zacierania tychże różnic na drodze legislacyjnej – radcowie prawni zainteresowani wkraczaniem na obszary tradycyjnie adwokackie w szczególności zaś wykonywaniem roli obrońców w procesach karnych, wstępowali w szeregi istniejącej Adwokatury” (wytłuszczenie oryginalne). To dobry przykład życzeniowego, aby nie powiedzieć wielkościowego sposobu myślenia.
Nie przygotowano żadnej strategii na wypadek, gdyby radcowie nie skorzystali z zaproszenia. Trudno powiedzieć, czego się spodziewano. Że radcowie sami odstąpią od ekspansji czy że władza porzuci swoje pomysły? Nie nastąpiło ani jedno, ani drugie. Stało się tak, jak zapowiadała władza. Obroniliśmy adwokaturę przed połączeniem z radcami w zamian za utratę tego, co stanowiło o jej odrębności i pozycji. To nie jest nawet pyrrusowe zwycięstwo. To klęska. Społeczeństwo ma prawo być zdezorientowane i nie rozumieć, dlaczego mamy de facto jeden zawód i dwa samorządy. Nie sposób bowiem racjonalnie wytłumaczyć różnicy pomiędzy radcą a adwokatem, łatwiej natomiast o manipulację i wmawianie publice, że takie różnice istnieją. Ewenement w skali nie tylko europejskiej. Korzysta władza – każda władza – która może skutecznie rozgrywać nasze środowiska, korzystając z zasady divide et impera.
Liczba wszystkich adwokatów w 2005 r. wynosiła nieco ponad 8000, a radców prawnych 17 500. Obecnie jest około 43 000 radców i 22 000 adwokatów. Z tej liczby około 53 000 osób wykonuje zawód. Tort jest znacznie mniejszy, za to chętnych do konsumpcji przybyło wielokrotnie.
Taki jest bilans ostatnich kilkunastu lat historii adwokatury. Zasadnicze zmiany są nieodwracalne. Chodzi o skuteczne powstrzymanie procesu pauperyzacji i dalszej marginalizacji palestry. To, że takie zagrożenie istnieje, nie jest wytworem mojego czarnowidztwa. Pomysł wyprowadzenia aplikacji z adwokatury i powierzenia szkolenia uniwersytetom został zamrożony, ale czy definitywnie porzucony? Takiej pewności nie ma. Podobnie z sądownictwem dyscyplinarnym. Utworzenie w znany sposób i w obecnej postaci Izby Dyscyplinarnej w Sądzie Najwyższym i kompetencje ministra sprawiedliwości mogą orzeczenia adwokackich sądów dyscyplinarnych uczynić iluzorycznymi bez konieczności ich likwidacji. Pozbawienie adwokatury wpływu na oba ostatnie bastiony samorządności to byłby faktyczny koniec adwokatury, jaka istnieje od 100 lat.
Musimy wyciągnąć wnioski z tego, co się stało przez kilkanaście ostatnich lat, i przyjąć do wiadomości, że dotychczasowy sposób działania jest bezskuteczny. Że trzeba wypracować nowe metody i sięgnąć po nowe narzędzia i – jeśli zajdzie potrzeba – po nowych ludzi. W przeciwnym razie adwokatura zostanie kustoszem własnej historii.
Roman Ossowski, adwokat, założyciel i pierwszy redaktor naczelny miesięcznika szczecińskich środowisk prawniczych „In Gremio”. Dwukrotny delegat na Krajowy Zjazd Adwokatury, fot. Materiały prasowe