W środę nowa ustawa o Sądzie Najwyższym stanie się w pełni „prawem w działaniu” – niezależnie od tego, że falandyzuje, a nawet łamie konstytucję. Uznając makiaweliczną logikę, możemy powiedzieć, że rygorystyczne przestrzeganie ustawy zasadniczej i inne tradycyjne, państwowotwórcze wartości i zwyczaje muszą – na pewien czas oczywiście – ustąpić pilnej potrzebie udrożnienia sądownictwa i sprawienia, by z pokorą i gorliwie służyło społeczeństwu (wszak nie władzy).
W istocie, takiego sądownictwa przecież chcemy. I chcemy jeszcze, by było niezawisłe – od kogokolwiek i od czegokolwiek, z wyjątkiem rozumu, prawdy i sprawiedliwości. Ale czy to właśnie dostajemy w zamian? Jak dotąd otrzymaliśmy pozbawioną autorytetu Krajową Radę Sądownictwa, spór z Komisją Europejską o praworządność, który obsadza Polskę w niedobrej dla nas, lecz wygodnej dla wielu – z powodu unijnych negocjacji budżetowych i rozbieżnych interesów politycznych – roli chłopca do bicia.
Nadto prawdopodobny i o nieprzewidywalnych skutkach proces przed Trybunałem Sprawiedliwości UE, który stanie się kolejną długotrwałą udręką dla administracji rządowej. Wreszcie – brak wypatrywanych zmian, które nie odnosiłyby się do kadencji sędziów SN czy ich wieku emerytalnego, ale do mitręgi wszystkich, którzy na co dzień muszą z wymiaru sprawiedliwości korzystać.
Zaczyna się tydzień, w którym w sądownictwie i wokół niego bardzo wiele będzie się działo. To będą kolejne polityczne, wyzwalające wiele emocji bitwy. Pył jednak opadnie. Wojna o sądy niedługo dobiegnie końca. Z coraz większą siłą i natarczywością powracać będzie pytanie o to, co uzyskaliśmy w zamian.