Nie stać nas na tanie państwo. Zmniejszenie wynagrodzenia posłom to populistyczna zagrywka, która jeszcze bardziej zniechęci najlepszych do ubiegania się o mandat, a obecnych parlamentarzystów uczyni podatnymi na mniej lub bardziej korupcyjne propozycje. Naprawdę wierzę, że tak jest. Lecz wiara w cokolwiek nie opiera się na racjonalnych argumentach, dlatego jakkolwiek bym się nie starał, nie jestem w stanie państwu dostarczyć dowodów na poparcie tezy, że posłowie nie zasłużyli na obniżkę.

Nie chodzi mi wcale o puste sejmowe ławy, które zwykle widzimy w telewizji podczas posiedzeń plenarnych. Absencja sporej części posłów jest o tyle usprawiedliwiona, że w tym czasie uczestniczą oni w obradach komisji. Te są na żywo transmitowane w internecie, dzięki czemu nauczyciele wiedzy o społeczeństwie mają nieprzebrane źródła pomocniczego materiału dydaktycznego do lekcji o trójpodziale władzy w praktyce.
Deputowani, którzy uroczyście ślubowali „rzetelnie i sumiennie wykonywać obowiązki wobec Narodu” czy „przestrzegać Konstytucji i innych praw Rzeczypospolitej Polskiej”, robią to poprzez zgłaszanie poprawek do poszczególnych przepisów procedowanego projektu ustawy. W większości przypadków wygląda to w ten sposób, że poseł (a więc przedstawiciel władzy ustawodawczej) czyta je z kartki, którą na korytarzu przekazał mu ktoś z danego ministerstwa (przedstawiciel władzy wykonawczej). To jest tzw. oldschool – przed widzem odgrywa się coś w rodzaju przedstawienia. Jeśli poseł po odczytaniu zgłaszanej poprawkę nie zacznie się z nią radykalnie nie zgadzać (oj, zdarza się i tak), można nawet uwierzyć, że sam jest jej autorem. Albo dopóki się nie okaże, że ma wyraźne trudności z wyjaśnieniem sensu zmiany i prosi o pomoc reprezentanta ministerstwa.
Zwykle łatwiej i szybciej przepycha się przepisy, gdy ktoś z resortu przedstawi poprawkę i sprawnie ją uzasadni, a poseł jedynie poprawkę „przejmie” jako swoją i podda pod głosowanie. Zwykle. Bo w randze sekretarzy i podsekretarzy stanu, czasami zdarzają się takie asy, które zgłaszają zmianę do art. X, ale czytają uzasadnienie do poprawki w art. Y. Dla większości posłów formacji sprawującej władzę nie ma to znaczenia, bo i tak podnoszą ręce za wszystkim, co zarekomenduje rząd. I vice versa, nie poprą żadnej zmiany, która nie ma akceptacji ministerstwa. Innymi słowy nie liczy się, co kto mówi, tylko kto mówi. Dlatego nie dziwi widok posłanki z pierwszych stron gazet, która podczas posiedzenia stoi w drzwiach, cały czas rozmawia przez telefon i karnie podnosi rękę na każde zawołanie klubowych kolegów. Nie mając oczywiście pojęcia, za czym właśnie zagłosowała.
Dziwi natomiast, gdy od czasu do czasu jakiś urażony poseł ma pretensje do naszej redakcji, kiedy napiszemy, że decydujący wpływ na zmianę miało ministerstwo. Zwykle nie wdajemy się wtedy w polemiki, ale dziś odpowiem zbiorczo: o tym, że resort nie miał takiego wpływu, będzie można mówić, gdy przegłosujecie państwo jakieś poprawki przy jego negatywnym stanowisku. W przeciwnym razie to tylko zaklinanie rzeczywistości.
No cóż, to że posłowie mają obywateli za… hmm, nie do końca rozgarniętych, nie znaczy, że my mamy traktować w takich sam sposób naszych czytelników. Jaki jest koń, każdy widzi, choć marszałek Sejmu chciałby, żeby widzieć można było jak najmniej. Więc jeżeli posłowie – ze wszystkich klubów poselskich – przez lata dają się sprowadzać do roli pacynek, niech ich potem nie szokuje, że tak są traktowani. Podczas posiedzeń komisji aktywnie pracuje po kilku posłów. Reszta pełni rolę maszynki do głosowania.
Czy można się więc dziwić, że suweren pyta „za co oni biorą pieniądze?” albo „po co ich tam tylu siedzi?”. Ja, przyznam szczerze, nie potrafię odpowiedzieć. Skoro zatem najbardziej zorientowani w procedowanej materii (oprócz przedstawicieli ministerstw) są pracownicy Biura Legislacyjnego, to może obcięte posłom pieniądze należy przeznaczyć dla podwyżki dla legislatorów?