Szkoły nie mogą wywieszać dyplomów uczniów, dyrektorzy szpitali zakazują podpisywania kroplówek nazwiskami pacjentów, pracownikom zabrania się wynoszenia z firmy służbowych laptopów. To wina unijnego rozporządzenia. Czy na pewno?
25 maja 2018 r. zapamięta wielu z nas. To właśnie tego dnia zaczęły być stosowane przepisy unijnego rozporządzenia 2016/679 o ochronie danych osobowych, zwanego RODO. Dla większości oznaczało to wysyp e-maili i SMS-ów od firm przetwarzających dane osobowe. Przedsiębiorcy mieli jeszcze gorzej – przed tą datą wyznaczali nowe zasady, których powinni przestrzegać pracownicy, aktualizowali regulaminy na stronach internetowych, a czasem zastanawiali się, czy w ogóle jeszcze mogą prowadzić działalność.
Trudno się dziwić powszechnej nienawiści do RODO. „Mandaryni z Brukseli znów postanowili uszczęśliwić nas na siłę” – ten cytat z internetowego forum oddaje powszechny odbiór nowych przepisów. Niewielu zastanawia się, czy wszystkie absurdy, z którymi spotykali się w ostatnich dniach, rzeczywiście wynikają z RODO, czy też ze zwykłej niewiedzy osób, które w nieudolny sposób próbują wdrażać te przepisy. – Trudno jest mi zliczyć przypadki, w których zła interpretacja unijnych przepisów wprowadziła mnie w osłupienie. I nie mówię tutaj tylko o kierowanych lawinowo do Ministerstwa Cyfryzacji pytaniach o szafy zgodne z RODO, o obowiązek zamieszczania kłódek na szafkach czy rzekomy obowiązek stosowania nakładek na monitory – mówi Maciej Kawecki, dyrektor departamentu zarządzania danymi w Ministerstwie Cyfryzacji.