Obawy wielu osób – w tym szanowanych prawników – pokazują, że prawo coraz częściej przegrywa z polityką. I że litera prawa, zapisana w ustawach, zaczyna coraz mniej znaczyć.
Obawy wielu osób – w tym szanowanych prawników – pokazują, że prawo coraz częściej przegrywa z polityką. I że litera prawa, zapisana w ustawach, zaczyna coraz mniej znaczyć.
„Prawo i Sprawiedliwość będzie mogło sfałszować wybory”. „W reformie Sądu Najwyższego chodzi o przejęcie wpływu nad ocenianiem ważności wyborów”. „Co Prawo i Sprawiedliwość postanowi, to Sąd Najwyższy zrobi”. To tylko kilka z setek komentarzy na temat wchodzącej w życie ustawy o Sądzie Najwyższym, na które się natknąłem. Zdaniem wielu polityków i komentatorów najważniejsza zmiana – prawdziwy cel uchwalenia ustawy – kryje się w art. 26. Zgodnie z nim nowo powołana Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych będzie m.in. rozpoznawała protesty wyborcze oraz stwierdzała ważność wyborów. Ale przecież to, że Sąd Najwyższy będzie się tym zajmował, to nic nowego. Tak było też do tej pory, co zresztą wynika wprost z art. 101 („Ważność wyborów do Sejmu i Senatu stwierdza Sąd Najwyższy” i „Wyborcy przysługuje prawo zgłoszenia do Sądu Najwyższego protestu przeciwko ważności wyborów na zasadach określonych w ustawie”) i art. 129 ust. 1 konstytucji („Ważność wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej stwierdza Sąd Najwyższy”).
Szczerze mówiąc, w nowo przyjętej ustawie nie dostrzegam żadnego zagrożenia przejęciem kontroli nad wynikami wyborów przez polityków. Procedura zmieni się kosmetycznie – po prostu sprawą zajmować się będzie nowo powołana izba w strukturze Sądu Najwyższego.
To nie oznacza jednak, że tematu nie ma. Jest i wykracza daleko poza art. 26 nowej ustawy o SN. Obawy wielu osób – w tym szanowanych prawników – pokazują bowiem, że prawo coraz częściej przegrywa z polityką. I że litera prawa, zapisana w ustawach, zaczyna coraz mniej znaczyć.
Jeśli zastanawiamy się, czy rzetelne i uczciwe ocenianie ważności przeprowadzonych wyborów parlamentarnych czy prezydenckich będzie zagrożone, zastanawiamy się tak naprawdę nie nad ustawą o Sądzie Najwyższym, lecz nad stanem państwa. Zagrożenie dla uczciwości wyborów nie bierze się bowiem z proceduralnych aspektów ich oceny przez SN, lecz z praktyki zawłaszczania obszaru wymiaru sprawiedliwości przez polityków. Dla jasności: wszystkich opcji, bo każda partia uważa, że to ona wie najlepiej, jak powinno funkcjonować sądownictwo.
Trójpodział władzy opiera się w dużej mierze na dżentelmeńskiej umowie, nie na twardym rozdziale legislatywy, egzekutywy i judykatywy – zawsze przecież było, jest i będzie tak, że ostateczny głos należy do tego, kto ma karabiny i nie boi się ich użyć. Elementem tej dżentelmeńskiej umowy jest to, że sędziowie wydają wyroki niezależnie od wpływów politycznych i swoich sympatii. Oczywiście zdarzają się naganne przypadki, gdy tak się nie dzieje. Ale to promil. Gdyby natomiast uznać, że sędziowie Sądu Najwyższego – w domyśle najwybitniejsi z wybitnych – wydają decyzje procesowe w sprawie o fundamentalnym znaczeniu z przyczyn pozaprawnych, mówienie, że ustawa o Sądzie Najwyższym umożliwia sfałszowanie wyborów jest pozbawione sensu. Wtedy po prostu żylibyśmy już w dyktaturze. A ja w to nie wierzę.
Każdy zaś musi sam ocenić, czy wierzy, że większość parlamentarna może pójść tak daleko. Oczywiście zwolennicy teorii o możliwym fałszowaniu wyborów powiedzą, że sędziów SN ktoś wybiera. I jeśli wybierać ich będą ludzie z obozu Prawa i Sprawiedliwości, to wybiorą swoich. Taki wariant był możliwy już wcześniej, tyle że teraz – po głębokiej reformie sądownictwa powszechnego, prokuratury i KRS – jest po prostu łatwiejszy w realizacji. Wcześniej – trzy, pięć, dziesięć lat temu – też było możliwe wywieranie przez władzę ustawodawczą i wykonawczą wpływu na sądowniczą. I choć takie próby były (moim zdaniem) mniej spektakularne niż teraz, to ostatecznie zawsze sędziowie sobie z tym radzili. Nawet sympatyzując z konkretnymi partiami politycznymi, wydawali generalnie wyroki niczym Temida – z wagą i mieczem oraz oczami przewiązanymi przepaską.
Dyskusja o tym, czy ryzyko sfałszowania wyborów jest duże, średnie, czy go nie ma, pokazuje, jak upadają w Polsce autorytety. W państwie idealnym to właśnie władza sądownicza budziłaby największe uznanie społeczeństwa. Możemy bowiem być niezadowoleni z wydanego wyroku, ale widzimy za stołem sędziowskim mędrca. A jak jest u nas? Z badań CBOS z połowy 2016 r. wynika, że działalność Sądu Najwyższego pozytywnie ocenia zaledwie 35 proc. Polaków. Z danych z września 2017 r., w którym CBOS zajął się zaufaniem do sądownictwa w ogóle, wyłania się obraz jeszcze gorszy. 32 proc. Polaków ocenia pozytywnie funkcjonowanie sądów, zaś 45 proc. ma na ich temat złe zdanie. Jakkolwiek deklaracja obywatela nie musi odzwierciedlać rzeczywistego funkcjonowania instytucji, niewątpliwie mówi o kryzysie zaufania.
Odpowiedzialnych za ten stan jest wielu. Nie mam żadnych wątpliwości, że sędziowie są winni temu, jak są postrzegani. Winni są też politycy, którzy starają się zohydzać w opinii publicznej „nadzwyczajną kastę”.
Wszyscy razem dotarliśmy do etapu, gdy w prostej, technicznej zmianie legislacyjnej wielu z nas widzi zagrożenie dla państwa prawa. Ale to zagrożenie wcale nie kryje się w art. 26 ustawy o Sądzie Najwyższym. ⒸⓅ
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama