O tym, że nowi członkowie Krajowej Rady Sądownictwa mają – delikatnie rzecz ujmując – zupełnie inne niż nudna stara doktryna czy też zmurszałe orzecznictwo spojrzenie na takie kwestie jak trójpodział władzy czy niezawisłość sędziowska, wiemy już chyba wszyscy. Ich publiczne wypowiedzi dowodzą, że większość ma poglądy filozoficzno-moralno-prawne spójne ze sobą nawzajem oraz – co oczywiście uznaję za zbieg okoliczności – z przedstawicielami partii rządzącej.
O tym, że nowi członkowie Krajowej Rady Sądownictwa mają – delikatnie rzecz ujmując – zupełnie inne niż nudna stara doktryna czy też zmurszałe orzecznictwo spojrzenie na takie kwestie jak trójpodział władzy czy niezawisłość sędziowska, wiemy już chyba wszyscy. Ich publiczne wypowiedzi dowodzą, że większość ma poglądy filozoficzno-moralno-prawne spójne ze sobą nawzajem oraz – co oczywiście uznaję za zbieg okoliczności – z przedstawicielami partii rządzącej.
Tak więc myślałam, że w najbliższym czasie już nic mnie nie zaskoczy. Jakże się myliłam! Bo oto okazuje się, że przynajmniej jeden z tych sędziów ma własną teorię na temat etyki dziennikarskiej i roli mediów. Skąd to wiem? Otóż pod koniec stycznia opisałam pewien incydent dotyczący pana sędziego Macieja Nawackiego, którego droga do KRS usłana różami nie była. Napisałam, że pięciu kolegów, którzy podpisali się pod jego zgłoszeniem, wycofało później swoje poparcie. To wywołało dyskusje wśród prawników, czy pan sędzia w ogóle posiada odpowiednią legitymację do tego, aby brać udział w wyborach. Jest to niezwykle istotny problem prawny, gdyż w przyszłości może zaciążyć na ważności decyzji podejmowanych przez nową KRS.
Ale wróćmy do tego, jak pan sędzia rozumie zadania prasy. Zapytany bowiem przez inną gazetę o tę sytuację stwierdził twardo, że: „Źle się stało, że ta sprawa stała się przedmiotem nagonki medialnej”. Wówczas mi się – mówiąc kolokwialnie – po prostu przelało. Okazuje się bowiem, że to, co ja i zapewne większość moich kolegów po fachu uważamy za wypełnienie swojego obowiązku względem społeczeństwa, pan sędzia określa mianem „nagonki medialnej”. Przyjrzyjmy się chwilkę, jak ten medialny lincz pana sędziego przebiegał. Otóż wiadomość o wycofaniu poparcia dla pana sędziego otrzymałam od informatora, zweryfikowałam ją, a następnie potwierdziłam u najbardziej zainteresowanego, czyli samego Macieja Nawackiego, który przyznał, że o całej sprawie wie, wyraził też własną opinię na temat możliwych jej konsekwencji. O komentarze zwróciłam się również do uznanych ekspertów prawa. Nie wiem, czy panu sędziemu nie spodobało się to, że artykuł w ogóle powstał, czy to, że pojawiły się w nim głosy osób, które myślą inaczej niż on sam. Wiem za to jedno – napisanie tego tekstu, przy umożliwieniu głównemu bohaterowi przedstawienia własnych racji, nie było elementem żadnej nagonki, ale normalną dziennikarską robotą. Społeczeństwo powinno bowiem wiedzieć o istnieniu poważnych wątpliwości co do tego, czy wybory do jednego z konstytucyjnych organów państwowych odbyły się w zgodzie z literą prawa.
Dziś jednak, jak to obserwujemy od prawie dwóch lat, każdy może mieć odmienne zdanie na dowolnie wybrany temat, nawet jeżeli nijak ma się ono do konstytucyjnych zapisów, europejskich traktatów czy też po prostu zdrowego rozsądku. Sędzia Nawacki jednak, zdaje się, poszedł o krok dalej. Najwyraźniej bowiem przestał się zgadzać... sam ze sobą! Udzielając mi wyjaśnień do artykułu, mówił: „Oświadczenie na piśmie czterech sędziów skierowane do mnie wpłynęło w tym samym dniu, w którym został złożony wniosek. Oświadczenie kolejnego sędziego otrzymałem następnego dnia (...)”. A już miesiąc później, udzielając wywiadu „Rzeczpospolitej”, stwierdził, że informacja o tym, iż pięciu sędziów wycofało poparcie dla jego kandydatury, dotarła do niego „od marszałka Sejmu”.
I tu niech każdy wyciągnie własne wnioski z zestawienia tych dwóch wypowiedzi.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama