Nie po to straciłem tydzień, stojąc pod sądem wieczorami, żeby otrzymać w zamian polityczny deal z Adrianem. "Teraz nikt Was nie obroni”, „Czuję się oszukana i upokorzona”, „Na drugi raz będzie pusto na ulicach. Co za mięczaki” – to tylko kilka z masy emocjonalnych komentarzy, które wysypały się wczoraj w stronę Sądu Najwyższego.

Odezwali się zeszłotygodniowi obrońcy niezależnych sądów i niezawisłych sędziów. To dla tej niezależności i niezawisłości stali na ulicach w łańcuchach światła w całej Polsce. Wśród rozczarowanych znaleźli się i działacze polityczni, i wpływowi publicyści. Dostali wczoraj bolesną lekcję logiki, zgodnie z którą jeśli żądamy niezawisłości sędziów, to może się okazać, że sędziowie będą niezawiśli również od żądających. Analogicznie: jeśli żądamy poszanowania demokracji, to demokratycznie wybrana większość może przejąć władzę. Jeśli domagamy się karania tych, którzy blokują nasze manifestacje, to możemy zostać zniesieni z drogi, którą idzie „cudzy” przemarsz, itd. itp.

Sąd Najwyższy pokazał wczoraj, że nie jest „nasz” ani „ich”, jak chciałyby obie strony sporu. Nie wchodząc w rozważania taktyczne – czy to element szerszej układanki, dogadywania się co do przyszłej, prezydenckiej ustawy o SN – chcę wierzyć, że zwyciężyło po prostu prawo. Jakkolwiek oceniać obowiązującą ustawę dotyczącą postępowania przed TK, trudno przekonywać, że ustawą nie jest. A skoro wymaga zawieszenia postępowania, jeśli jego wynik może zależeć od orzeczenia trybunału, to należało postępowanie zawiesić – przy wszystkich wątpliwościach dotyczących racjonalności wniosku czekającego w TK na rozstrzygnięcie.