Odezwali się zeszłotygodniowi obrońcy niezależnych sądów i niezawisłych sędziów. To dla tej niezależności i niezawisłości stali na ulicach w łańcuchach światła w całej Polsce. Wśród rozczarowanych znaleźli się i działacze polityczni, i wpływowi publicyści. Dostali wczoraj bolesną lekcję logiki, zgodnie z którą jeśli żądamy niezawisłości sędziów, to może się okazać, że sędziowie będą niezawiśli również od żądających. Analogicznie: jeśli żądamy poszanowania demokracji, to demokratycznie wybrana większość może przejąć władzę. Jeśli domagamy się karania tych, którzy blokują nasze manifestacje, to możemy zostać zniesieni z drogi, którą idzie „cudzy” przemarsz, itd. itp.
Sąd Najwyższy pokazał wczoraj, że nie jest „nasz” ani „ich”, jak chciałyby obie strony sporu. Nie wchodząc w rozważania taktyczne – czy to element szerszej układanki, dogadywania się co do przyszłej, prezydenckiej ustawy o SN – chcę wierzyć, że zwyciężyło po prostu prawo. Jakkolwiek oceniać obowiązującą ustawę dotyczącą postępowania przed TK, trudno przekonywać, że ustawą nie jest. A skoro wymaga zawieszenia postępowania, jeśli jego wynik może zależeć od orzeczenia trybunału, to należało postępowanie zawiesić – przy wszystkich wątpliwościach dotyczących racjonalności wniosku czekającego w TK na rozstrzygnięcie.
W przestrzeni prawnej jest już wystarczająco dużo chaosu. Organy państwa tkwią od miesięcy w trudnym do zniesienia klinczu ambicji, animozji i pokazów siły. Sąd Najwyższy dał wczoraj sygnał, że chce już zejść z tej barykady. Bo po każdej wojnie trzeba kiedyś zacząć sprzątać, nawet jeśli droga do formalnego traktatu pokojowego daleka. Jest jeszcze w kraju kilka spraw do załatwienia poza rozstrzygnięciem o winie lub niewinności Mariusza Kamińskiego.