Szumnie zapowiadany projekt kodeksu urbanistyczno-budowlanego nie dotarł do Sejmu, ba, nawet nie został przyjęty przez rząd. Urzędnicy przygotowujący nowe regulacje zasypani zostali setkami czy wręcz tysiącami propozycji poprawek.
Szumnie zapowiadany projekt kodeksu urbanistyczno-budowlanego nie dotarł do Sejmu, ba, nawet nie został przyjęty przez rząd. Urzędnicy przygotowujący nowe regulacje zasypani zostali setkami czy wręcz tysiącami propozycji poprawek.
Półoficjalnie się mówi, że przed lipcem nie ma szans na skierowanie projektu pod obrady rządu, jeszcze bardziej nieoficjalnie – że przygotowywanie poprawek może potrwać znacznie dłużej. Jest to bowiem ogromny zbiór przepisów, niezwykle przy tym skomplikowany, i jedna poprawka zmusza do wprowadzenia kilku następnych. Projektodawcy chcieli w jednym akcie połączyć całą sferę dotyczącą planowania przestrzennego, realizacji procesu inwestycyjnego i kwestii związanych z nieruchomościami. Na to wszystko nakładają się rozbieżne interesy różnych grup społecznych i opcji politycznych. Nawet jeśli więc za pół roku, czy raczej rok, projekt trafi wreszcie do Sejmu, to czeka go długa droga przez parlamentarne komisje. Zwłaszcza że nasze społeczeństwo na planowaniu zna się prawie tak dobrze, jak na służbie zdrowia. I od wielu lat wie, że nie ma to jak warunki zabudowy, na podstawie których można zbudować prawie wszędzie prawie wszystko. Należy się więc spodziewać potężnego oporu, nawet w sytuacji, jeśli przepisy stworzyliby wespół geniusze urbanistyki i prawa. Tymczasem cały plik przepisów powinien wejść w życie bardzo szybko, żeby nie powiedzieć, że już jest spóźniony. Bo planistyczny śmietnik dziś jest doskonale widoczny gołym okiem.
Jeśli więc bez wprowadzenia kodeksu nie da się wyeliminować działań na podstawie warunków zabudowy, to przynajmniej to rozwiązanie trzeba ucywilizować. Bo dzisiaj eksperci są w stanie na tej podstawie przekonać nie tylko włodarzy, lecz także sądy do usankcjonowania lokalizacji inwestycji w najbardziej absurdalnym miejscu. W efekcie na niektóre przedsięwzięcia zaczyna brakować miejsca, choć nasz kraj nie jest najbardziej zaludniony na świecie. Dlatego rozsądna wydaje się propozycja naszego eksperta, by wydawanie tzw. wuzetek uzależnić choćby od tego, co przewiduje studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego gminy. Kolejna propozycja to wzmocnienie roli planów miejscowych. Jeśli nie ma możliwości, by pokrywały one cały obszar gminy, to przynajmniej należy określić miejsca, w których ich sporządzenie byłoby niezbędne, i nie tolerować niechęci włodarzy do przygotowywania tych dokumentów i zasłaniania się przez nich (już od dziesięcioleci) zbyt wysokimi kosztami takich działań.
Jednak przede wszystkim trzeba naprawić błędy, które wkradły się do przepisów o planowaniu przestrzennym przy wprowadzaniu kilku, skądinąd istotnych, niedawnych regulacji. Jeżeli nie zostanie doprecyzowane, co to znaczy, że przy rewitalizacji obciążenie inwestora inwestycji głównej przy realizacji inwestycji uzupełniającej w ramach umowy urbanistycznej musi być „proporcjonalne do wzrostu wartości jego nieruchomości na podstawie miejscowego planu rewitalizacji” – może wręcz do takich umów nie dochodzić. Wyjaśnić trzeba też kwestie dotyczące wypisów z planów miejscowych przy wprowadzaniu uchwał reklamowych oraz uściślić przesłanki, na podstawie których wyznacza się tereny pod nową zabudowę. Bo dzisiaj „niepewnością procesów rozwojowych” można tłumaczyć przewymiarowanie takich terenów nawet o 30 proc. Wreszcie trzeba zdefiniować, czym jest zabudowa, bo to pojęcie nie jest jednoznaczne, a próby uściślania go w lokalnych planach podważane są przez sądy.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama