Afera z taśmami Milewskiego spowodowała, że jak bumerang wrócił temat sprawowania administracyjnego nadzoru nad sądami. Sędziowie twierdzą, że nie powinien on być sprawowany przez czynnego polityka, jakim jest minister sprawiedliwości.
Ten z kolei broni się przed oddaniem części swojego imperium I prezesowi Sądu Najwyższego. I podkreśla, że oznaczałoby to „wyjęcie sądownictwa spod jakiejkolwiek kontroli społecznej.” A czym tak naprawdę jest owa kontrola społeczna?
To – jak podpowiada Wikipedia – „system nakazów, zakazów i sankcji, które służą grupie lub społeczności do utrzymania konformizmu ich członków wobec przyjętych norm i wartości”.
Czyżby pan minister obawiał się, że w momencie oddania szefowi SN nadzoru nad sądami zniknęłyby wszelkie zakazy i nakazy obowiązujące obecnie sędziów, a cały system dyscyplinarny przestał działać?
I jeszcze jedno. W 2010 r. minister sprawiedliwości lekką ręką zrzekł się nadzoru nad prokuratorami, a dziś niczym niepodległości broni swojego uprawnienia do kontrolowania sądów.
A przecież to nie śledczy mają w konstytucji wpisaną niezależność i niezawisłość.