Kiedy byłam mała, słowo „tolerancja” miało pozytywny wydźwięk. Nie było też niczym zdrożnym mówić „Cygan” czy „Murzyn”, jeśli ktoś akurat był Cyganem lub Murzynem. Im jednak jestem starsza, tym więcej słów muszę ze swojego słownika usuwać, o ile nie chcę spotkać się z towarzyskim ostracyzmem jako wyznawczyni skrajnego światopoglądu – z prawa czy z lewa. Czy dałoby się ten proces odwrócić?
Zdarza mi się pisać – choć dużo częściej czytać – o prawie. Maczugą, którą okłada się – zwłaszcza w ostatnich miesiącach – przeciwników, stało się m.in. pojęcie jego instrumentalizacji. Traktowanie prawa jak instrumentu ma być dowodem na to, że przeciwnicy polityczni mają giętkie kręgosłupy i łamią wszelkie zasady, by po trupach dojść do celu – którym jest oczywiście ich własny interes. Czy to znaczy, że traktowanie prawa jako instrumentu, narzędzia do osiągania celów, jest złe?
Banałem będzie stwierdzenie, że każdy instrument może służyć sprawom dobrym i podłym. Nie inaczej jest z prawem. Źle się jednak dzieje, kiedy rządzący zapominają o tym, że prawo ma służyć rozwiązywaniu problemów społecznych. Ma być wyciągane jako narzędzie – wykorzystywane ni mniej, ni więcej, lecz właśnie instrumentalnie – tam, gdzie w społeczeństwie rodzi się patologia, której inaczej zapobiec się nie da. Nie ma natomiast służyć wychowywaniu obywateli, uczeniu ich dobrych manier, zaspokajaniu sumienia grupy trzymającej władzę czy też robieniu dobrego wrażenia.
Z tą myślą pochyliłam się nad inicjatywą ministra infrastruktury Andrzeja Adamczyka, który dla dobra rowerzystów rozważa obowiązkową kartę rowerową. Co chce osiągnąć wprowadzeniem takiego wymogu? Czy w Polsce wypadki rowerzystów stały się plagą? Czy liczba zabitych rośnie tak drastycznie, że należy uruchamiać instrumenty prawne? Bynajmniej. Sam minister Adamczyk w rozmowie z DGP stwierdził: „Wielu cyklistów to również kierowcy, którzy ze względu na nabyte wcześniej prawo jazdy posiadają już wiedzę o tym, jakie zachowania uczestników ruchu drogowego są niebezpieczne i jakie przepisy obowiązują na drodze”. Dodajmy, że – wbrew przekonaniu niektórych – niewiele wypadków na drodze wynika z braku wiedzy o przepisach. Komunikat policji z początku tego roku stwierdzał: „Na przestrzeni ostatnich ponad 20 lat, pomimo blisko trzykrotnego wzrostu ilości pojazdów mechanicznych poruszających się po polskich drogach, liczba wypadków drogowych spadła o 20 946, a liczba zabitych w nich osób o 3840”.
– Myśl, Puchatku, myśl! – jak mawiał tłusty miś ze Stumilowego Lasu. Jeśli liczba samochodów rośnie, ale liczba wypadków spada, za to stała pozostaje okoliczność, że co do zasady kierujący znają przepisy i mają na to papiery, to być może znajomość przepisów nie jest kluczowym czynnikiem zmiany? Dodajmy – dobrej zmiany?
W opracowaniu „Zdarzenia drogowe z udziałem rowerzystów w latach 2008–2011” Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad analizuje: „Większość zdarzeń drogowych z udziałem rowerzystów to zderzenia boczne z samochodem osobowym, spowodowane nieustąpieniem pierwszeństwa przejazdu (równie często przez kierowcę, jak przez rowerzystę) (...). Istotnymi problemami są także: nieprawidłowe wyprzedzanie przez kierowców oraz nieprawidłowe skręcanie przez rowerzystów (prawdopodobnie w lewo) na nieprzystosowanych do tego drogach”.
Podsumowując: jak przyznaje minister Adamczyk, większość cyklistów i tak zna przepisy, bo ma prawo jazdy. Co więcej, prawo jazdy nie gwarantuje prawidłowej jazdy (odkrycie na miarę Nobla!). A przyczyny wypadków z udziałem rowerzystów wynikają z zaniedbań/brawury/głupoty obu stron: zarówno na dwóch, jak i na czterech kółkach. To jeszcze raz minister Adamczyk dla DGP: „Warto w taką [dotyczącą przepisów drogowych] wiedzę wyposażyć również tych, którzy nigdy takich uprawnień [prawa jazdy] nie mieli, a poruszają się rowerami”. I tu pojawia się słowo klucz „warto”. Czy aby na pewno?
Warto by było, żeby wszyscy myli zęby dwa razy dziennie. Jak wiadomo, zaniedbania w obrębie jamy ustnej mogą powodować duże szkody ogólnoustrojowe z kardiologicznymi na czele, a to już prosta droga do poważnych – i wielce kosztownych dla NFZ – interwencji medycznych. Czy zatem warto ustanowić taki wymóg prawny? Otóż nie, nie warto. Nie warto wprowadzać nowych regulacji, jeśli nie są niezbędne i nie mamy dowodów, że rozwiążą jakikolwiek problem. Nie warto uchwalać kolejnych przepisów, skoro i tak jesteśmy liderem na miarę kontynentu, jeśli chodzi o tempo i skalę ich produkcji. Warto odczarować instrumentalizację prawa. Warto zacząć myśleć o nim, jak o instrumencie, jak o igle z nitką, której nie wyciągamy z szuflady dla rozrywki, lecz dopiero, gdy trzeba łatać dziurę.