Składając pozew dotyczący domeny internetowej, przedsiębiorca nie może mieć pewności, czy zostanie on w ogóle rozpoznany przez sąd polubowny. Wszystko przez niezbyt szczęśliwy zapis w jego regulaminie.
Arbitraż popularniejszy od mediacji / Dziennik Gazeta Prawna
Sąd Polubowny ds. Domen Internetowych w tym roku obchodzi dziesięciolecie działalności. To do niego trafia zdecydowana większość sporów dotyczących domen z końcówką .pl. Chociaż równie dobrze można je kierować do sądów powszechnych, to przedsiębiorcy wolą ten wyspecjalizowany organ. Chodzi przede wszystkim o wiedzę i doświadczenie arbitrów, ale także o wygodną procedurę (wszystkie dokumenty składane są przez internet), jak i krótki czas rozpoznawania spraw.
Okazuje się jednak, że składając pozew, nie zawsze można liczyć na zbadanie sprawy. Regulamin sądu mówi bowiem jedynie o sporach dotyczących naruszenia praw „w wyniku zawarcia umowy”. Wąska interpretacja tego postanowienia oznaczałaby, że sąd nie może badać niczego, co wykracza poza sam fakt zawarcia kontraktu. Nie ma więc dla niego znaczenia to, jaką stronę internetową – i czy w ogóle – umieszczono pod sporną domeną, jaka jest jej zawartość i czy jej prowadzenie wiąże się z popełnieniem czynu nieuczciwej konkurencji. W orzecznictwie sądu można spotkać wyroki, w których arbitrzy opowiedzieli się właśnie za taką wykładnią regulaminu.

Celowe zawężenie

Chodzi o art. 2 ust. 1 regulaminu Sądu Polubownego ds. Domen Internetowych. Ma on zastosowanie do rozstrzygania sporów o naruszenie praw w wyniku zawarcia umowy o utrzymywanie nazwy domeny internetowej w domenie .pl.
– Nie widzę innej możliwości niż wąska interpretacja tego przepisu. Nie możemy na zasadach słusznościowych mówić, że strony niejako przy okazji zgodziły się na rozstrzygnięcia dotyczące tego, co dzieje się później: podczas utrzymywania domeny, i co jest już następstwem zawarcia umowy – przekonuje dr Marcin Krajewski z Uniwersytetu Warszawskiego.
Takie stanowisko przedstawił podczas zorganizowanego niedawno III Seminarium Arbitrów i Mediatorów Sądu Polubownego ds. Domen Internetowych. Chociaż panel dyskusyjny miał być próbą wypracowania jednolitego podejścia do kontrowersyjnego postanowienia regulaminu, to jego uczestnicy raczej pozostali przy swoich zdaniach. Wszyscy natomiast zgodzili się co do jednego – treść regulaminu powinna zostać zmieniona, tak by nie budził już wątpliwości.
Doktor Krajewski, chociaż bez wątpienia jest w mniejszości, nie jest jedynym, który dostrzega problem.
– Być może nasz sąd należy traktować jako dedykowany właśnie do prostych spraw, dotyczących samego faktu zawarcia umowy, a pozostałe powinny trafiać do sądów powszechnych – zastanawiali się uczestnicy dyskusji na Uniwersytecie Warszawskim.
Można znaleźć więcej argumentów przemawiających za takim podejściem. Gdy 10 lat temu powoływano sąd, uzasadniano to właśnie potrzebą szybkiego rozstrzygania spraw dotyczących rejestracji domen. Chodziło zwłaszcza o cybersquatting, czyli blokowanie domen po to, by później zarobić na ich odsprzedaży zainteresowanym, zwłaszcza dużym koncernom.
Część arbitrów zwraca uwagę, że regulamin celowo zawężono właśnie do spraw dotyczących wyłącznie zawarcia umowy o rejestrację domeny. Nie da się bowiem inaczej wytłumaczyć tego, że jego treść różni się od zapisu z regulaminu NASK (Naukowo-Akademicka Sieć Komputerowa). W tym ostatnim mowa już jest o „zawarciu lub wykonywaniu umowy”, co jest stwierdzeniem dużo szerszym. To regulamin NASK zobowiązuje abonentów do podpisywania zapisów na sąd polubowny. Jeśli pozwany się na to nie godzi, to umowa dotycząca domeny zostaje z nim rozwiązana po trzech miesiącach. Z kolei jeśli przegra sprawę przed sądem, umowa jest mu wypowiadana bez zachowania terminów. Czy tak, czy tak traci więc domenę.

Racjonalna interpretacja

Większość arbitrów opowiada się jednak za wykładnią rozszerzającą, zgodnie z którą sąd bada wszystkie okoliczności, także te wynikające z korzystania z domeny.
– Sam fakt jej rejestracji zazwyczaj nie narusza żadnych praw. Liczy się bowiem to, co dzieje się później. Po owocach ich poznacie – mówi dr Marcin Ożóg.
– Jeśli ktoś wywiesi flagę Microsoftu przed swoim domem, to nie będzie w żaden sposób naruszał praw tej znanej firmy. Inaczej zaś będziemy oceniać, jeśli ta sama flaga zawiśnie przed sklepem konkurencyjnego przedsiębiorcy – wyjaśnia.
Chociaż ekspert zgadza się, że literalne brzmienie regulaminu dalekie jest od doskonałości, to jest zdania, że trzeba go racjonalnie interpretować. Inaczej bowiem okazałoby się, że sąd nie może zajmować się zdecydowaną większością kierowanych do niego spraw.
Podobnego zdania jest dr Justyna Ożegalska-Trybalska z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
– W przeciwnym razie, jako arbitrzy, nie mielibyśmy co robić. Odpadłoby nam bowiem 90 proc. spraw do rozpoznawania. Nie możemy zatrzymywać się w pół drogi. Przecież z naruszaniem cudzych praw mamy najczęściej do czynienia dopiero wówczas, gdy domena zacznie być używana – podkreśla.
– Przepis budzi wątpliwości, ale jego celem jest ogarnięcie wszystkich zdarzeń związanych zarówno z rejestracją, jak i późniejszym utrzymywaniem domeny – przekonuje dr Paweł Podrecki.

Ochrona marki

Chociaż problem może wydawać się akademicki, to w rzeczywistości ma jak najbardziej praktyczny wymiar. Dobrze pokazuje to spór o domenę braclowiecka.pl (sygn. akt 45/11/PA). Wydawca miesięcznika „Brać łowiecka” przekonywał w jego trakcie, że firma, która umieściła pod tym adresem swoją stronę internetową, narusza jego prawa do ochrony tytułu prasowego i znaku towarowego. Wpływ na rozstrzygnięcie miała zawartość tej strony. Ponieważ była ona adresowana do myśliwych, sąd uznał, że mogła wprowadzać konsumentów w błąd.
Gdyby jednak arbiter w tej sprawie zastosował wąską interpretację, to zawartość strony internetowej nie miałaby żadnego znaczenia. W ogóle nie podlegałaby bowiem badaniu. Co zaś do samej rejestracji domeny, to rzadko kiedy można ją uznać za naruszenie prawa ochronnego do znaku towarowego. Zgodnie bowiem z art. 296 ustawy – Prawo własności przemysłowej (Dz.U. z 2003 r. nr 119, poz. 1117) można o nim mówić tylko w przypadku bezprawnego używania w obrocie gospodarczym.
– Sama rejestracja domeny nie oznacza jeszcze, że mamy do czynienia z obrotem gospodarczym – zaznacza prof. Ewa Nowińska z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Firma nie może więc domagać się ochrony tylko dlatego, że ktoś zablokował domenę wykorzystującą jej znak towarowy.
– Jeżeli na widniejącej pod sporną domeną stronie internetowej nic nie ma, to trudno powoływać się na art. 296 prawa własności – dodaje dr Justyna Ożegalska-Trybalska.
Można się nad tym zastanawiać co najwyżej przy znakach renomowanych, zwłaszcza globalnych markach. Ale nawet i tu trudno byłoby dowieść naruszenie praw poprzez samo zawarcie umowy o rejestrację domeny.
– Można o nim mówić wyłącznie wówczas, gdy znak towarowy jest używany do oznaczania towarów i usług – mówi dr Marcin Krajewski.
Jego zdaniem w grę wchodzić jeszcze może uznanie rejestracji domeny wykorzystującej cudzy znak za utrudnianie dostępu do rynku.
– Czy jednak jeśli Coca-Cola umieści reklamę na najwyższym budynku w mieście, to Pepsi będzie mieć roszczenie o zajęcie najbardziej widocznego miejsca? Chyba jednak nie. Podobnie można ocenić rejestrację domeny – zastanawia się arbiter.
Interpretacja regulaminu ma także dalej idące skutki. Zawężenie rozstrzygnięć wyłącznie do samego zawarcia umowy oznaczałoby, że pozwu nie można skierować przeciwko temu, na kogo ona później przeszła. Wystarczyłaby więc jednak tylko cesja praw do domeny, by wyłączyć kognicję Sądu Polubownego.
Z drugiej strony interpretacja rozszerzająca również może prowadzić do absurdu. Można sobie przecież wyobrazić sytuację, że spółka, która pierwotnie zarejestrowała domenę, później sprzedała ją i dobrze na tym zarobiła, a teraz wytacza powództwo przeciwko nabywcy i podnosi, że domena ta narusza jej prawa. Jak zwykle, sztuka tkwi więc w poszukiwaniu złotego środka.
Sama rejestracja domeny zazwyczaj nie narusza żadnych praw