Docelowo potrzebne jest nowe, kompleksowe rozwiązanie legislacyjne. Natomiast jeżeli chodzi o doraźną poprawę sytuacji, to dobrym pomysłem byłoby odebranie prezydentowi miasta kompetencji w zakresie wydawania decyzji zwrotowych i przekazanie tych uprawnień wojewodzie. Pozwoliłoby to uniknąć sytuacji, z którą mamy do czynienia teraz, czyli wzajemnego obwiniania się przez polityków.
Mała ustawa reprywatyzacyjna rozwiązuje problemy czy raczej tworzy nowe?
Ewa Łętowska
Tak zwana mała ustawa reprywatyzacyjna gasi pożary, które rozpaliły się w ciągu ostatnich 10 lat. Powstały one na skutek błędnej wykładni sądowej popieranej zresztą przez uczestników obrotu, a nawet przez nią wywoływanej. Jeśli więc państwo pytają, czy ona rozwiąże coś na przyszłość, powiem, że nie. Co więcej, rynek usług prawniczych – by móc ją obejść – wynajdywać będzie luki. Już dziś mowa, że zagwarantowanie miastu prawa pierwokupu roszczeń nie będzie skuteczne, bo będzie można je ominąć poprzez darowiznę czy zamianę roszczeń. Dlatego też istotną rolą urzędników oraz sędziów będzie wyłapywanie transakcji, które miałyby iść tymi kanałami. Jeśli tego nie zrobią, narośnie nam kolejny garb nowych patologii. Natomiast zaletą tej noweli jest jedno: ogranicza powstawanie patologii wykształconych w praktyce.
Paweł Rybiński
Rzeczywiście przez ostatnie 27 lat narosły problemy, które w pewnym momencie zaczęły stanowić węzeł gordyjski. Można go przeciąć jedynie kompleksową ustawą reprywatyzacyjną. Mała ustawa reprywatyzacyjna to natomiast przykład odwracania znaczenia faktów i słów. Ten akt to zmiana trzech przepisów. Idzie dalej niż dekret Bieruta, jeśli chodzi o nacjonalizację. Dekret Bieruta był bowiem bardzo porządnie napisanym aktem prawnym o charakterze urbanistycznym, tylko nie był nigdy wykonywany z przyczyn ideologicznych. Uważam wprowadzone ustawą zmiany w zakresie art. 214 i 215 ustawy o gospodarce nieruchomościami za dalsze grabienie dzieci i wnuków właścicieli gruntów warszawskich. Rzekoma mała ustawa reprywatyzacyjna to tak naprawdę kontynuacja nacjonalizacji. Wskazane przepisy dają bowiem miastu prawo odmówienia zwrotu nieruchomości prawowitym właścicielom bez jakiegokolwiek odszkodowania. Mówmy więc o małej ustawie nacjonalizacyjnej. A tak naprawdę dużej, mimo małej liczby zmienionych przepisów.
Co więcej, stanowisko Trybunału Konstytucyjnego, który niedawno badał zgodność tego aktu z ustawą zasadniczą, jest szokujące. Trybunał w uzasadnieniu powiedział bowiem, że skoro od odebrania nieruchomości minęło dużo czasu, zmieniły się stosunki własnościowe, można wywłaszczać bez jakiegokolwiek odszkodowania. Coś takiego jest niedopuszczalne. W konstytucji jest wprost napisane, że wywłaszczenie bez odszkodowania czy zadośćuczynienia jest niedopuszczalne. Wydaje się, że obywatel powinien działać w zaufaniu do organów państwa. W jakim jednak zaufaniu ma działać, gdy odmawia mu się zwrotu rodzinnej nieruchomości przeznaczonej na niedookreślone cele publiczne bez jakiejkolwiek rekompensaty?
Mirosław Gdesz
Nie rozumiem nazywania tej ustawy małą ustawą reprywatyzacyjną. Ona nie ma nic wspólnego z reprywatyzacją. W Warszawie nie od 27, ale od 100 lat mamy problemy z kazuistyczną rewindykacją. Odsyłam do problemów z rewindykacją nieruchomości przejętych w powstaniu listopadowym czy styczniowym. Tam również polskie sądownictwo nie potrafiło sobie poradzić. Mała ustawa reprywatyzacyjna łata natomiast jedynie dziurę w dachu rewindykacji. Systemowo nie ma znaczenia. Jej jedyny plus to art. 214b i kwestia martwych wniosków, czyli złożonych kilkadziesiąt lat temu wniosków dekretowych, które blokują wykup mieszkań, z drugiej natomiast wzbudzają obawy wśród mieszkańców przed nagłym pojawianiem się spadkobierców wnioskodawców chcących odzyskać nieruchomość. Jeśli udałoby się te martwe wnioski wygasić, być może najemcom udałoby się nabyć lokale, w których mieszkają.
Łukasz Bernatowicz
dr Łukasz Bernatowicz radca prawny / Dziennik Gazeta Prawna
Problem luki legislacyjnej w zakresie reprywatyzacji, który mamy od prawie 30 lat, to jeden z większych problemów polskiej transformacji. Skądinąd udanej. Żadna władza niezależnie od swej proweniencji nie chciała nic z tym zrobić, mówiąc, że nie ma pieniędzy. Jestem pewien, że obecnie będzie podobnie i do uchwalenia dużej ustawy reprywatyzacyjnej nie dojdzie. Chociaż chciałbym się mylić. Naprawdę bardzo ciężko jest wytłumaczyć klientowi, dlaczego pan X po trzech tygodniach ma zwrot swej nieruchomości, a my walczymy piąty rok w sądzie. To jest naprawdę bardzo ciężka sprawa dla uczciwego pełnomocnika, który w oczach swojego klienta zaczyna uchodzić na nieskutecznego.
Mała ustawa reprywatyzacyjna faktycznie łata dziury powstałe przez lata. Dobrze też, że likwiduje instytucję kuratorów w procedurze zwrotowej, to było bowiem kuriozum. Obawiam się, że Mrożek nie wymyśliłby historii, gdy sędzia znający przepisy prawa, który powinien kierować się także zdrowym rozsądkiem, wyznacza kuratora dla osoby, która miałaby 130 lat. To groteska. W tej ustawie brak jest jednak zapisów regulujących status prawny ludzi, którzy są w trakcie odzyskiwania nieruchomości. To duży błąd.
Paweł Rybiński
Do mnie również przychodzili ludzie pokazując testament 120-letniego dziadka. Grzecznie wtedy wskazywałem drzwi. Wiemy, że nie robili tak jednak wszyscy prawnicy.
Maciej Górski
W małej ustawie reprywatyzacyjnej brak przepisów, które wyjaśniałyby również sytuację osób, którym, na podstawie nowych przesłanek, odmówiono ustanowienia użytkowania wieczystego. Niebezpieczne jest także to, co już kiedyś pokazała praktyka miasta – że miasto zyskało pokusę uchwalania tzw. mikroplanów miejscowych. Miasto może obecnie poprzez art. 214a ustawy o gospodarce nieruchomościami i swoją władzę planistyczną rozwiązać problem całej reprywatyzacji, uchwalając plany na wszelkie działki objęte roszczeniami i przeznaczając je na cel publiczny. Jeśli natomiast chodzi o prawo pierwokupu, to nie twierdzę, że ono jest złe. Problem jest jednak taki, że ta ustawa przedstawiana jest jako remedium na wszystkie bolączki, podczas gdy tych bolączek nie rozwiązuje, nie wyeliminuje patologii. Z drugiej natomiast strony mocno ogranicza prawa byłych właścicieli.
Jeśli ta ustawa miałaby być skuteczna i stanowić blokadę przed oszustami, powinna nie tylko wprowadzać pierwokup miasta przy nabywaniu roszczeń dekretowych. To nie na tym etapie było najwięcej nieprawidłowości, a na etapie zawierania umów nabycia masy spadku po byłym właścicielu. Bo w tym miejscu najprościej wprowadzić w błąd sprzedającego. Mimo jednak tego, że praktyka sprzedaży masy spadku jest powszechna i miasto zdaje sobie z tego doskonale sprawę, ma bowiem wgląd do takich umów, nic w tej mierze nie zrobiono.
Czy w kontekście reprywatyzacji należy mówić w ogóle o odszkodowaniach? Mecenas Rybiński często używa tego określenia, ale czy nie właściwiej byłoby mówić o zadośćuczynieniu?
Ewa Łętowska
Prof. Ewa Łętowska pierwszy polski rzecznik praw obywatelskich, sędzia Trybunału Konstytucyjnego w stanie spoczynku / Dziennik Gazeta Prawna
W Polsce przyjęło się, że gdy mówimy o odszkodowaniach, to zerkamy do kodeksu cywilnego i myślimy o szkodzie rzeczywistej, utraconych korzyściach i wreszcie o odszkodowaniach w wysokości ceny z daty naprawienia szkody. Problem polega jednak na tym, że w zakresie praw człowieka i w zakresie prawa europejskiego, wtedy kiedy mowa o tzw. słusznej rekompensacie, nie mówi się wcale o odszkodowaniu technicznym. Takie rozumowanie powinno towarzyszyć właśnie dyskusji o reprywatyzacji. Zarówno druga wojna światowa, jak i zmiana ustroju, do której należą sprawy nacjonalizacyjne i dekret Bieruta, zdarzyły się bowiem całemu narodowi. Powinniśmy zatem rozmawiać o słusznej rekompensacie wedle zasady proporcjonalności, a nie pełnych odszkodowaniach.
Paweł Rybiński
Mówimy, że od 1990 r. mamy za mało pieniędzy na to, by rozwiązać problem reprywatyzacji. Z drugiej strony Polska jest krajem w ramach OECD, w którym przypada najwięcej urzędników na obywatela. Ta urzędniczo-państwowa hydra żywi się sama sobą. Nie rozumiem zatem argumentu, że nasz kraj nie ma środków, by rozwiązać problem dekretowców. Dzisiaj w jednej z gazet przeczytałem, że rząd jednym ruchem uzyskuje 10 mld zł, rocznie opodatkowując energetykę. Na bliżej nieokreślone cele. Popieram pogląd prof. Łętowskiej, że brak zasadniczych reform kraju, w tym dotyczących reprywatyzacji, to gigantyczna bolączka. Nie do końca dojrzeliśmy do demokracji parlamentarnej. Krzyk większości, która za każdym razem uchwala wszystko, co chce, to plutokracja. Co do adekwatności odszkodowań – pełna zgoda. Spójrzmy na Zabużan – oni otrzymali 20 proc. Proszę mi jednak wytłumaczyć, dlaczego ludzie mieszkający na terytorium Polski nie otrzymali dotąd nic. Przecież to jest jawna grabież. Jeśli będziemy słuchać takich argumentów, że nie ma pieniędzy, nigdy nie uporządkujemy stosunków własnościowych w Polsce. Rzeczywiście małą ustawą nacjonalizacyjną, czyli tym, co w publicznej świadomości funkcjonuje jako tzw. mała ustawa reprywatyzacyjna, zatkano jedną dziurę. Zaraz jednak stworzy się nowe bagienko, w którym kilka rekinów będzie wyłapywać grube ryby. Będzie tak do momentu rozwiązania kompleksowo regulującego kwestię reprywatyzacji.
Problem z reprywatyzacją polega również na tym, że szczuje się lokatorów na tzw. kamieniczników. Trzeba natomiast jasno podkreślić, że od prowadzenia polityki lokalowej jest gmina. O tym, że miasto stołeczne Warszawa o powyższym zapomina, przekonałem się w praktyce. Reprezentowałem klientów – właścicieli działki, na której po wojnie odbudowano budynek i zakwaterowano lokatorów. Miasto zaproponowało nam, byśmy zapłacili za kamienicę i przejęli ją wraz z lokatorami. Nie wiem, jak to nazwać. Wróciły czasy pańszczyzny i mamy kupić wieś z „duszami”? Na naszą ofertę, by to jednak miasto odkupiło roszczenia, czyli zapłaciło odszkodowanie i mogło prowadzić w kamienicy politykę lokalową, usłyszeliśmy „nie”.
Maciej Górski
Wiadomo, że jakiekolwiek zadośćuczynienie powinno polegać na rekompensacie. Przy czym mleko się już rozlało. Jesteśmy 27 lat po tym, gdy właściwe rozwiązania powinny zostać wprowadzone. Jeśli obecnie mówimy, że mała ustawa reprywatyzacyjna jest dalej idąca niż sam dekret, mamy na myśli to, że jeżeli dzisiaj mam uprawnienie do ustanowienia użytkowania wieczystego, to na podstawie tej ustawy może zostać ono mi odebrane. Co już nie powinno odbywać się bez jakiegokolwiek odszkodowania. Nie jest to bowiem sprawiedliwe.
Co więcej, ustawodawca przez prawie 30 lat przyzwolił na to, żeby, po pierwsze, istniał art. 215 ustawy o gospodarce nieruchomościami, który uprawnia do odszkodowania w pełnej wysokości, czy też dopuścił do tego, że funkcjonują uprawnienia do ustanowienia użytkowania wieczystego na podstawie art. 7 dekretu. Teraz więc w mojej ocenie należałoby oczekiwać od ustawodawcy, by w zakresie tych postępowań, które trwają, pozwolił, aby się zakończyły w takim kształcie, w jakim zostały wszczęte. W przypadku nowych postępowań powinniśmy natomiast mówić już o rekompensacie, a nie pełnym odszkodowaniu. Trzeba jednak wychwycić specyfikę Warszawy i specyfikę trwających postępowań reprywatyzacyjnych.
Ewa Łętowska
W dekrecie Bieruta była jednak mowa, za co ma być wypłacone odszkodowanie. I prawnicy niestety – obawiam się, że celowo – wprowadzają ludzi w błąd. Wcale nie jest tak, że zgodnie z dekretem odszkodowanie należało się za wszystko, a teraz nie ma za nic; i zgodnie z tą narracją mamy gorzej niż za Bieruta. To skrajna nieuczciwość intelektualna. Nie chodzi przecież o to, byśmy teraz w 2016 r. wykreowali nowe podstawy odszkodowawcze, które wcześniej nigdy nie istniały. Pokażę na przykładzie. Jeśli w trakcie bombardowania podczas drugiej wojny światowej stały dwa budynki należące do dwóch osób i jeden z nich wskutek tego bombardowania uległ zniszczeniu, no to tak niestety musiało być. Pech właściciela. Dlaczego niby teraz mielibyśmy jego spadkobiercom lub nabywcom roszczeń wypłacać odszkodowanie za utracony majątek? Absurd. A odnoszę wrażenie, że w kierunku tego absurdu niektórzy prawnicy zmierzają.
Co więcej, gdy słyszę mec. Rybińskiego, który mówi o ustawie nacjonalizacyjnej, to apeluję: znajmy umiar i ważmy słowa. Oczywiście może pan przekonywać, że mamy do czynienia z wywłaszczeniem, może pan używać narracji, że ograbiane są wnuki powstańców warszawskich. Ale co to za dyskusja? Nie ma to nic wspólnego z merytoryczną debatą, lecz zaczyna się przekrzykiwanie na to, kto użyje mocniejszych słów, by media miały pożywkę: bo każdy wtedy chce powiedzieć coś mocniejszego, ostrzejszego. Ja się na taką rozmowę nie godzę. Bo jeśli uczestniczę w takiej wymianie zdań, to znaczy, że legitymizuję tę narrację. Dlatego powiedziawszy, co mam do powiedzenia, do tego ograniczam swój udział.
Paweł Rybiński
Paweł Rybiński adwokat / Dziennik Gazeta Prawna
A ja uważam, że przyjęta przez Sejm tzw. mała ustawa reprywatyzacyjna jest nacjonalizacją idącą dalej niż dekret Bieruta. Mam prawo też mówić wprost o tym, że nie podoba mi się wyrok Trybunału Konstytucyjnego w przedmiocie tej ustawy. Choć zgadzam się w jednym z panią profesor. Przyznaję, że powinniśmy mówić o słusznej rekompensacie, a nie o odszkodowaniu, w szczególności rozumianym jako zwrot 100 proc. wartości nieruchomości. Ale obecnie, na gruncie tzw. małej ustawy, należałoby przecież mówić o wywłaszczeniu. O żadnej rekompensacie nie ma w niej mowy.
Łukasz Bernatowicz
A ja wrócę do problemu braku ustawy reprywatyzacyjnej. Niestety jest tak, że żadna władza nie chciała uchwalić rzetelnie przygotowanej ustawy, ponieważ wszyscy się bali, co ludzie powiedzą na tak znaczny wydatek z budżetu państwa. I to właśnie w efekcie tego zaniechania dyskutujemy teraz, czy należy mówić o odszkodowaniu, czy o zadośćuczynieniu, czy jeszcze o czymś innym. Niestety przy tym minął już czas na zastosowanie wydawałoby się najrozsądniejszego rozwiązania, czyli wydawania bonów reprywatyzacyjnych pozwalających na nabycie mienia Skarbu Państwa, np. akcji spółek notowanych na GPW. Powód jest prozaiczny: zostało już za mało tego mienia w rękach państwa, by w ten sposób można było rozwiązać problem reprywatyzacji.
Ale wracając do tego, jak powinny wyglądać ewentualne regulacje, to pamiętajmy, że nie musimy wyważać otwartych drzwi. Jesteśmy jedynym krajem postsocjalistycznym, który jeszcze się nie uporał z problemem reprywatyzacji. Pozostałe już dawno temu zdecydowały, czy rozwiązują sprawę za pomocą zwrotu nieruchomości w naturze, odszkodowań, czy też określają, w jakim zakresie i jakim wymiarze rozliczają się z uprawnionymi. Jeśli więc ustawodawca naprawdę chciałby w końcu uchwalić ustawę reprywatyzacyjną i zamknąć ten temat, wystarczy, że przeanalizuje rozwiązania zastosowane w poszczególnych krajach i zastosuje to, które jego zdaniem najlepiej się sprawdziło. To jeden z niewielu plusów tego, że zaniechano u nas rozliczenia się z przeszłością w tym wymiarze.
Choć pamiętać też trzeba o orzecznictwie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Ten bowiem wskazuje, że państwo, rozliczając się ze starych krzywd wyrządzonych obywatelom, nie może jednocześnie wygenerować nowych krzywd społeczeństwu. To zaś oznacza, że rzeczywiście dzisiaj łatwiej sobie wyobrazić wypłacanie określonego procentu wartości nieruchomości jako słusznej rekompensaty niż pełnego odszkodowania.
Mirosław Gdesz
dr Mirosław Gdesz sędzia Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego delegowany do orzekania w Naczelnym Sądzie Administracyjnym / Dziennik Gazeta Prawna
Poszliśmy już dalej, ale chciałbym podzielić się z państwem pewną dygresją. Otóż wydaje mi się, że gdyby autor dekretu zobaczył, jak był później i jest nadal tenże dekret wykorzystywany, to albo by oszalał, albo zachichotał. Dekret był bowiem jednym z najciekawszych aktów planistycznych na świecie. To było dobre prawo. Rzecz w tym, że niestosowane. I chodzi właśnie o to, by rozmawiając o stworzeniu odpowiedniego rozwiązania, zrobić coś, co będzie nie tylko pięknie wyglądało, lecz także da się zastosować.
Konieczne jest więc nowe otwarcie. A w nim wprowadzenie pojęcia słusznej rekompensaty – 20–30 proc. wartości nieruchomości według jej przeznaczenia w 1939 r. Absolutnie nie powinniśmy mówić o odszkodowaniu. Tym bardziej odwołując się do dekretu Bieruta, który był przecież aktem planistycznym. Stosowanie go dzisiaj w kontekście odszkodowań to nieporozumienie.
Przyjęty model powinien być też prosty i ustalać średnią wartość metra kwadratowego dla konkretnego przeznaczenia nieruchomości przed wojną. Rekompensata powinna być powiększana np. o 50 proc., jeżeli w trybie dekretu przejęto niezniszczony budynek. Tak by nie było już kłótni przez wiele lat o wycenę nieruchomości. Mamy określony w ustawie poziom rekompensaty, komputer ją w chwilę wylicza – i każdy wie, ile się należy. Proste prawo, które – gdyby tylko była wola polityczna – da się zapisać w kilku artykułach.
Maciej Górski
Maciej Górski adwokat, Instytut Badań nad Prawem Nieruchomości / Dziennik Gazeta Prawna
Warto też zwrócić uwagę na to, że dla wielu uprawnionych korzystniejsze byłoby to, gdyby prostą ustawą dać im wybór co do możliwości skorzystania z rekompensaty, powiedzmy w wysokości 30 proc. wartości nieruchomości. Myślę, że znaczna część skorzystałaby z takiej drogi. Oczywiście pod warunkiem że otrzymaliby dość szybko pieniądze. Obecnie mamy bowiem do czynienia z sytuacją, gdy ludzie co prawda mają przed sobą wizję odzyskania majątku, ale jest to wizja niemal utopijna. Postępowania – wbrew temu, co się może wydawać ludziom śledzącym jedynie pojedyncze, głośne medialnie przypadki – trwają po kilkanaście, a nawet powyżej 20 lat. Dla wielu uprawnionych więc taki wróbel w garści byłby bardziej satysfakcjonujący niż gołąb na dachu.
Wspomnieliśmy, że tzw. mała ustawa reprywatyzacyjna służy ugaszeniu pożarów, które wybuchały w ostatnich latach. Ale może wystarczyłoby, gdyby sędziowie sensowniej orzekali? Nie trzeba przecież ustawy, by wiedzieć, że nie należy ustanawiać kuratora dla 120-letniej osoby, której nikt od 40 lat na oczy nie widział. Nie trzeba też nadzwyczajnej wiedzy, by zdawać sobie sprawę, że prywatny właściciel gorzej będzie dbał o przedszkole czy kamienicę z lokatorami niż gmina.
Mirosław Gdesz
Przede wszystkim musimy oddzielić tutaj orzecznictwo sądów administracyjnych od orzecznictwa sądów cywilnych. Jeśli mówimy o nierozsądnym ustanawianiu kuratorów, to sądownictwo administracyjne oczywiście nie ma z tym nic wspólnego. A wolałbym rzecz jasna wypowiadać się na temat jego orzecznictwa. A z tezą, że sądy administracyjne orzekały nierozsądnie, całkowicie się nie zgadzam. Udało się od 1996 r. wypracować naprawdę dobrą linię orzeczniczą. Pamiętajmy, że wobec zaniechania ustawodawczego to właśnie na barki sądownictwa położono ciężar rewindykacji nieruchomości. I czy nie zdarzały się błędy, gorsze orzeczenia? Oczywiście, że się zdarzały. Należy sobie jednak w tej sytuacji postawić pytanie, jaka wobec orzecznictwa sądowego była alternatywa. A odpowiedź jest prosta: nie było żadnej.
Z perspektywy czasu oczywiście łatwo jest obwiniać sądy o zamieszanie wokół kwestii reprywatyzacyjnych. Zawsze uda się znaleźć wyrok, który po latach, bez znajomości okoliczności sprawy, wydaje się nie najlepszy. Szukanie winnych w sędziach uważam jednak za niezasadne. Tym bardziej że często problem leżał nawet nie np. w samej uchwale Naczelnego Sądu Administracyjnego, lecz tym, jak była ona później interpretowana przez urzędników. A ta interpretacja uchwały z 2008 r., do której pan redaktor nawiązał w pytaniu, nie zawsze odpowiadała temu, co sąd tak naprawdę w niej orzekł.
Łukasz Bernatowicz
Nie można czynić sądom administracyjnym zarzutu, że łatały lukę ustawodawczą. To właśnie dzięki sądownictwu administracyjnemu, i tu wielki ukłon w kierunku Naczelnego Sądu Administracyjnego, udawało się w ogóle odzyskiwać nieruchomości. Sądy wzięły na swoje barki obowiązki państwa, w ramach którego nikt się nie kwapił do uporania się z problemem reprywatyzacji. Gdyby tego nie zrobiły, jestem przekonany, że stalibyśmy przed jeszcze większym wyzwaniem. Bo wiara w to, że gdyby nikt nie wziął się za reprywatyzację, toby po prostu nie było w ogóle kłopotu, jest naiwnością.
Paweł Rybiński
Co do sądów administracyjnych – zgoda. Ale z mojej praktyki w sądach cywilnych wynika, że niestety nieprawidłowości jest sporo. Zdarzają się wręcz przypadki, gdy to sędziowie zachęcają pełnomocników do działania wbrew zdrowemu rozsądkowi, tak jak to miało miejsce w przypadku ustanawiania kuratorów. Naprawdę sąd nie powinien zastanawiać się, czy ludzie żyją po 140 lat, czy też nie. Powinien uznać, że nie żyją; koniec, kropka. Wszelkie dyskusje na temat tego, że a nuż ktoś tyle gdzieś kiedyś przeżył, to robienie sobie żartów z wymiaru sprawiedliwości. I o to do sędziów mam żal. Choć oczywiście nie oznacza to, że należy ten żal eskalować na wszystkich sędziów i uderzać w całe środowisko sędziowskie.
Tym bardziej że nie bez winy przy tej patologii są pełnomocnicy – i trzeba to uczciwie podkreślić. Do mnie też przychodzili ludzie, którzy chcieli udowodnić, że osoba 120-letnia sporządziła testament. Jak mówiłem wcześniej, dziękowałem im uprzejmie i wypraszałem za drzwi kancelarii. Szkoda, że niektórzy prawnicy nie wypraszali. Nie zgadzam się więc na odpowiedzialność zbiorową. Tak jak nie chcę ponosić konsekwencji za działania pełnomocników, którzy z etyką byli na bakier, tak też rozumiem sędziów, którzy nie chcą brać odpowiedzialności za tych orzekających, którzy lekką ręką zgadzali się na reprywatyzacyjne patologie.
Maciej Górski
Próba obwiniania sądów administracyjnych za sytuację narosłą wokół reprywatyzacji wpisuje się w obecnie występującą retorykę polityczną, opierającą się w znaczącej mierze na krucjacie przeciwko sądom. Pamiętajmy, że każda praktyka orzecznicza mogła być na każdym etapie zweryfikowana przez ustawodawcę. Jeśli więc teraz przedstawiciele władzy ustawodawczej mówią, że przez wiele lat dochodziło do kuriozalnych orzeczeń – to co przez ten czas robili? Wreszcie, masa patologii bierze się stąd, że roszczenia, które są tak naprawdę cywilnymi, są rozpatrywane przez organy administracyjne. Trudno mówić o normalnej sytuacji, gdy urzędnicy zarabiający po kilka tysięcy złotych miesięcznie dzień w dzień zajmują się sprawami wartymi miliony złotych.
Jesteśmy zgodni co do tego, że potrzebne jest nowe rozwiązanie legislacyjne. Tyle że uchwalenie tzw. dużej ustawy reprywatyzacyjnej to pieśń przyszłości. Może więc udałoby się szybciej wprowadzić jakieś pomocne punktowe rozwiązanie, np. dotyczące właśnie tego, kto powinien decydować o zwrotach nieruchomości?
Mirosław Gdesz
Decyzje powinien wydawać wojewoda, a nie prezydent miasta. Po pierwsze, ma już wyspecjalizowanych w tego rodzaju sprawach urzędników, którzy zajmowali się kwestiami mienia zabużańskiego. I doświadczenie pokazuje, że model ten się sprawdził. Organem odwoławczym powinien zaś być minister.
Łukasz Bernatowicz
Pełna zgoda. W takiej sytuacji moglibyśmy też mówić nie tylko o odpowiedzialności prawnej, lecz także stricte politycznej. Wojewoda jest bowiem organem politycznym, przedstawicielem Rady Ministrów. Zawsze będzie reprezentował tę opcję polityczną, którą reprezentuje aktualny rząd. Przeniesienie więc kompetencji w zakresie wydawania decyzji zwrotowych na ten szczebel pozwoliłoby uniknąć sytuacji, z którą mamy do czynienia teraz, czyli wzajemnego obwiniania się przez polityków. W ramach doraźnych rozwiązań warto wspomnieć także o wprowadzeniu rzetelnej odpowiedzialności urzędniczej. Sytuacja, która została ujawniona, że dyrektor Biura Gospodarki Nieruchomościami w ratuszu nie składa oświadczeń majątkowych oraz nie podpisuje decyzji, a pracownicy tego biura nie wiedzą, czy mają roszczenia reprywatyzacyjne, czy ich nie mają, albo nabywają je dopiero w trakcie pracy w biurze – zakrawa na kpinę.