Pisanie o sądownictwie to dziś karkołomne zajęcie. Obojętne, jak bardzo autor by sprawę przemyślał, jak szczegółowo swoje argumenty przedstawił, i tak zostanie włożony do jednej z dwóch szufladek – albo zwolennik dobrej zmiany (pisior), albo obrońca III RP i układu (kodziarz). Wojna rządzi się swoimi prawami, nie ma w niej miejsca dla pacyfistów. Albo jesteś za demokracją i Trybunałem Konstytucyjnym, alboś przeciwnik wolności. To nie czasy na stanie z boku - pisze Andrzej Andrysiak, publicysta DGP.
To był tekst na zlecenie, opublikowano go w konkretnym czasie i z krytycznymi wobec Krajowej Rady Sądownictwa tezami, bo był na rękę władzy, która zabiera się właśnie do rozmontowania KRS. Jego autor jest ekspertem sponsorowanego przez PiS Instytutu Sobieskiego, więc od razu widać, kto za to zapłacił. Takie jest przesłanie polemiki sędziego Waldemara Żurka (DGP 106/2016), rzecznika KRS, z tekstem Pawła Dobrowolskiego „Druga terapia szokowa. Dla sądów” (DGP 101/2016). I można by przejść nad nią do porządku dziennego, gdyby nie szokująca konstatacja: oto właśnie spiskowe myślenie zainfekowało na dobre także wymiar sprawiedliwości.
Pisanie o sądownictwie to dziś karkołomne zajęcie. Obojętne, jak bardzo autor by sprawę przemyślał, jak szczegółowo swoje argumenty przedstawił, i tak zostanie włożony do jednej z dwóch szufladek – albo zwolennik dobrej zmiany (pisior), albo obrońca III RP i układu (kodziarz). Wojna rządzi się swoimi prawami, nie ma w niej miejsca dla pacyfistów. Albo jesteś za demokracją i Trybunałem Konstytucyjnym, alboś przeciwnik wolności. To nie czasy na stanie z boku.
Paweł Dobrowolski jednak tego zadania się podjął. Oczywiście – tu w stu procentach zgadzam się z sędzią Żurkiem – na zlecenie (czyje, o tym niżej). Cóż napisał? Że sądy wymagają naprawy. Że są niewydajne, organizacja pracy odstaje od standardów, do których przyzwyczaiły nas prywatne firmy, a sędziowie chowają się przed oceną obywateli za korporacyjną solidarnością i Krajową Radą Sądownictwa. Sędzia Żurek podjął się polemiki, bo z tezami Dobrowolskiego się nie zgadza. Warto jednak prześledzić jego argumentację, bo jest ona fragmentem większego zjawiska.
Zreferujmy ją: na początku maja rząd ujawnił projekt zmian w ustawie o Krajowej Radzie Sądownictwa. Zakłada on rozwiązanie obecnej rady i powołanie nowej, całkowicie zależnej od PiS. Kilka dni później w DGP ukazuje się artykuł krytykujący sędziów i KRS właśnie. Autor, absolwent ekonomii na Harvardzie, jest ekspertem Instytutu Sobieskiego. Instytut ten zaś to think tank założony przez Pawła Szałamachę (dziś minister finansów wiadomo, w jakim rządzie), a jego prezesem był Paweł Soloch (dziś szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego wiadomo, u jakiego prezydenta). Przypadek? – pyta retorycznie sędzia Żurek i szybko odpowiada: oczywiście, że nie. Krytyczny artykuł Dobrowolskiego jest niczym innym jak ordynarną propagandówką, mającą przekonać czytelników, że KRS to darmozjady i tylko PiS może ten stan rzeczy zmienić. Żurek idzie jeszcze dalej, bo sugeruje, że krytykowanie rady i sędziów w ogóle to przygotowanie pola do przejęcia Sądu Najwyższego. „Wystarczy węgierskim modelem pomanipulować i już połowa Sądu Najwyższego idzie w stan spoczynku. Wtedy, aby obsadzić swojakami, trzeba mieć uległą i pełną chętnych do awansu Krajową Radę Sądowniczą. Może właśnie o to naprawdę toczy się dzisiejsza batalia?” – pisze.
Dramatyczne pytanie na koniec dramatycznego tekstu. Wyobraźnia pracuje. Te telefony z Nowogrodzkiej do redaktora naczelnego (ciekawe, z jakiego szczebla, czyżby najwyższego?), szybkie polecenie w dół do redaktorów Magazynu DGP z namiarami na zasugerowanego autora (miał już pewnie gotowy tekst, ciekawe, kto go naprawdę napisał), akceptacja tekstu przed publikacją przez wiadome czynniki (musiał zostać ślad w komputerach) i na koniec meldunek o wykonaniu zadania. Tak to musiało wyglądać według sędziego Żurka.
Swego czasu na świecie święciła triumfy teoria efektu motyla. Z grubsza mówiła o tym, że nawet niewielkie zaburzenia najmniejszego parametru powoduje radykalne zmiany. Przekładając na ludzki – trzepot skrzydeł motyla w Brazylii wywołuje cztery dni później burzę gdzieś w Europie. Dowodów większych na prawdziwość teorii nie było, mniejszych także, ale jej piękno i atrakcyjna prostota przemówiły do wielu. Zwłaszcza tych, którym trudno uznać istnienie przypadku. Takie myślenie dominuje od dawna w analizach politycznych – iluż z nas nie uległo wizji samotnego władcy (Tuska czy Kaczyńskiego) knującego w zaciszu gabinetów, pociągającego za sznurki, od którego decyzji i widzimisię wszystko zależy? Planującego pięć kroków do przodu? Co tam pięć – piętnaście! Iluż jest przekonanych, że w polityce nic nie dzieje się przypadkiem i pewnie nawet powstanie KOD Jarosław Kaczyński przewidział, bo jest wielkim strategiem, więc takiego błędu nie mógł popełnić? Trochę w tym nadziei, trochę naiwności, a trochę wiary, że ktoś tym wszystkim steruje. Bardziej przemawia do nas świat zaplanowany niż nieokiełznany chaos.
Żal sprowadzać tak lotne umysły na ziemię, ale potrafimy wymyślić dla sędziego Żurka alternatywną wersję rzeczywistości. Choćby taką: siedzą sobie redaktorzy Magazynu DGP i gadają. Dziwna ta ich robota, bo kto w pracy ma czas na gadanie? Ale tu im jeszcze za to płacą, nie tylko za pisanie i składanie wydania. Gadają tak i gadają, skaczą z tematu na temat, z gospodarki na prawo, z prawa na politykę, z polityki na zdrowie i w końcu wymyślają: trzeba opisać, co w wymiarze sprawiedliwości wymaga zmiany. Temat ważny społecznie, rząd przygotowuje reformy, spojrzymy na to z boku. Nie piórem polityka, nie prawnika, tylko eksperta. Ale kto? Dzwonią redaktorzy, wertują listę współpracowników, w końcu wybór pada na Pawła Dobrowolskiego. Kontaktują się, ten się zgadza, choć termin mu nie na rękę. Ale musi być na szybko, bo temat na tapecie – naciskają redaktorzy. W końcu się dogadują. W trakcie prac nad wydaniem zastanawiają się jeszcze, czy publikacji nie przełożyć o tydzień, bo mają inny atrakcyjny temat na otwarcie (pierwsze strony), ale dochodzą do wniosku, że jednak nie. Publikują.
I jak? Straszna to wersja, nieprawdaż? Prozaiczna do bólu, nieatrakcyjna i – co najgorsze – trudna do wykorzystania w polemice. Układ – o, to jest coś. Czesiu kazał Zenkowi, Zenek Bogusiowi, a Boguś... Ale że niby tylko redaktorzy? Sami? Bo im tak termin wypadł?
Ciężką ma robotę sędzia Żurek. Broni sprawy nie do obrony. Choćby nie wiem jak się gimnastykował, trudno mu będzie przekonać opinię publiczną, że wymiar sprawiedliwości to kryształowa enklawa, którą niecni politycy bombardują głupimi pomysłami, nie dając sędziom pracować. Alternatywne wersje rzeczywistości mają to do siebie, że najbardziej przekonują ich autorów. Może sędzia Żurek żyje w rzeczywistości, w której obywatele są zadowoleni z działania wymiaru sprawiedliwości, ale mam nieodparte przekonanie, że żyją w innej. Wiem, trudno pochylić się nad własnymi błędami, krytycznie spojrzeć na efekty swoich działań, zanegować rozwiązania, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Łatwiej korzystać z doprowadzonych do perfekcji metod Antoniego Macierewicza i oskarżyć dziennikarzy o sprzedajność.
Ale zaproponuję myślowe ćwiczenie: jak sędziowie chcą przekonać Polaków, by przeciwstawili się zakusom rządu PiS, który pragnie podporządkować sobie wymiar sprawiedliwości? Bo że ma takie zamiary, przecież nie kryje. Jak poprosić obywateli o pomoc, namówić do obywatelskiego sprzeciwu, choćby takiego jak w sprawie Trybunału Konstytucyjnego? Dlaczego obywatele mają bronić sędziów, jeśli ci – jako jedyni – nie widzą po swojej stronie żadnych błędów? PiS to wie, nie wiedzą jeszcze sędziowie. Chcą zachowania status quo. Jeszcze do nich nie dotarło, że ich pozycja jest nie do obrony, a walka idzie tylko o to, w którą stronę pójdą zmiany, a nie czy w ogóle ruszą.
I jeszcze jedno, tak na koniec. W wydanej w XIX w. „Sztuce prowadzenia sporów” Artur Schopenhauer opisał metody erystyczne prowadzenia nieuczciwej dyskusji. Ostatni sposób, 38, brzmi tak: „Gdy spostrzegamy, że siły przeciwnika są przemożniejsze i nasze racje nie będą górą, wtedy rozpoczyna się atak osobisty, wulgarny i obelżywy. Skoro sprawa i tak jest przegrana, pomijamy przedmiot sporu i atakujemy wprost osobę przeciwnika na każdy możliwy sposób, co można nazwać argumentem ad personam. (...) Zaczepka osobista oznacza całkowite zerwanie z przedmiotem sporu i zaatakowanie przeciwnika zupełnie bez związku z istotą dyskusji, a więc zjadliwie, obelżywie i grubiańsko. To odrzucenie sił duchowych na rzecz cielesnych lub zgoła zwierzęcych. Chwyt ten cieszy się wzięciem, albowiem każdy może go używać”.
Nie wiem, czy sędzia Żurek przeczytał wnikliwie tę pozycję, ale wiem, że tego sposobu użył w polemice wobec Pawła Dobrowolskiego. Przypomnę jednakże podstawową zasadę: metody są skuteczne wtedy, gdy przeciwnik ich nie zna.