Zwalniani pracownicy rezygnują z walki o etat albo odszkodowanie przed sądem. Tak jednoznacznie wynika ze statystyk Ministerstwa Sprawiedliwości. Na tym jednak jednoznaczność w omawianej kwestii się kończy.
Dalej już tylko ambiwalencja. Niby dobrze, że zwalniani przestają automatycznie – pod wpływem gwałtownych emocji – przypisywać pracodawcom jak najgorsze intencje. Niby dobrze, że na wokandę nie trafiają sprawy pieniaczy, którzy byłego szefa oskarżają nie tylko o bezprawne zakończenie zatrudnienia, lecz przy okazji także o niepłacenie za nadgodziny, mobbing i dyskryminację (w środowisku prawników nazywa się to pakietem zwalnianego). Rzec można wręcz, że stosunki pracy się cywilizują – firmy rzetelniej przykładają się do formułowania wypowiedzeń i zwalniają tylko wtedy, gdy mają pewność, że obronią się przed sądem. A podwładni nie biegną z pozwem do sądu w tym samym dniu, w którym wręczono im wypowiedzenie.
Trudno jednak nie oprzeć się wrażeniu, że to obraz tyleż idylliczny, co fałszywy. Stosunki pracy w Polsce dawno nie były bowiem tak nieucywilizowane jak obecnie. Potwierdza to armia samozatrudnionych, pracowników tymczasowych, zleceniobiorców i pracujących na czas określony. Może w tej dżungli, jaką staje się rynek pracy, tylko nieliczni mają czas, ochotę i pieniądze na walkę w białych rękawiczkach przed sądem. Reszta działa w myśl zasady: co było, to było, czas szukać nowego zatrudnienia. Tego nauczyła ich dżungla.