Coraz więcej światowych gigantów zleca obsługę prawną firmom z Azji. Perspektywy zawodowe prawników z Bangaluru, Szanghaju czy Dubaju jeszcze nigdy nie rysowały się tak obiecująco
Podczas gdy rynki usług prawnych w państwach zachodnich jeszcze długo będą liczyć straty poniesione w czasie globalnej recesji, branża prawnicza w niektórych krajach Azji dopiero się rozpędza. Paradoksalnie bankructwa, spory inwestycyjne i masowe zwolnienia w amerykańskich i europejskich kancelariach stworzyły warunki, które dla wielu prawników z krajów takich jak Indie i Chiny otworzyły drogę do kariery. Podział pracy na światowym rynku usług prawnych stał się w ten sposób jeszcze bardziej skomplikowany.
Hindusi pomagają Hollywood
Wiosną 2010 r. sąd apelacyjny w Los Angeles oddalił pozew o zniesławienie złożony przeciwko stacji HBO, dystrybutorowi satyrycznego serialu „Da Ali G Show”. Nieznana z nazwiska kobieta domagała się 800 tys. dolarów zadośćuczynienia za straty moralne, jakie rzekomo poniosła, gdy w jednym z odcinków odtwórca głównej roli Sacha Baron Cohen okłamał widzów, twierdząc, że uprawniał z nią seks.
Sam pozew nie był zadziwiającym incydentem, gdyż zarówno Borat, jak i Bruno, czyli najbardziej popularne postacie wykreowane i zagrane przez brytyjskiego komika, ściągnęły na niego kilkanaście głośnych spraw sądowych. W tym konkretnym przypadku niezwykłe było to, że zamiast wydać dziesiątki tysięcy dolarów na honoraria sztabu nowojorskich adwokatów HBO i Cohen zlecili przygotowanie strategii obrony i pism procesowych indyjskiej firmie specjalizującej się w outsourcingu usług prawniczych. Amunicji prawnej dostarczyło im dziewięciu prawników z firmy SmithDehn India w Majsurze, jednym z głównych ośrodków eksportu usług i oprogramowania na południu Półwyspu Indyjskiego. To właśnie oni w ciągu miesiąca sporządzili streszczenie stanowiska pozwanego, wniosek o rozpatrzenie sprawy w trybie uproszczonym oraz wszelkie wymagane opinie prawne. W całej sprawie rola amerykańskiego pełnomocnika HBO i Cohena (również Hindusa, ale z licencją na wykonywanie zawodu w USA) w zasadzie ograniczyła się do pojawienia się w sądzie.
SmithDehn India to jedna z około 140 firm oferujących dziś w Indiach outsourcing usług prawniczych, czyli LPO (Legal Process Outsourcing), których rynek według szacunków firmy konsultingowej ValueNotes pod koniec 2014 r. będzie wart około 1,1 mld dolarów. Biorąc pod uwagę to, że w 2006 r. LPO przynosił dochody rzędu zaledwie 146 mln dolarów, tempo wzrostu jest imponujące i nic nie zapowiada, aby osłabło.
Gwałtowny rozkwit indyjskiego outsourcingu przyspieszyło w 2006 r. wejście w życie nowych amerykańskich regulacji dotyczących przedprocesowego postępowania dowodowego, którego zakres został poszerzony o informacje gromadzone w systemie elektronicznym (tzw. e-discovery). Wraz ze wzrostem liczby dokumentów, jakie należało archiwizować, przefiltrować lub przejrzeć pod kątem konkretnego sporu sądowego, pojawiło się też masowe zapotrzebowanie na młodych prawników i asystentów prawnych bez wygórowanych oczekiwań finansowych. Ponieważ systemy prawne Indii i USA są zakorzenione w angielskim common law, a na najlepszych indyjskich wydziałach prawa wykłada się po angielsku, decyzja o przeniesieniu części operacji do Bombaju czy Bangaluru wydawała się oczywista.
Spowolnienie gospodarcze, które wstrzymało kariery tysięcy świetnie zapowiadających się prawników w międzynarodowych kancelariach, firmom outsourcingowym dostarczyło wielu dodatkowych zleceń związanych z postępowaniami upadłościowymi i sporami sądowymi. Amerykańska firma badawcza Forrester Research przewiduje, że z końcem 2015 r. w sektorze LPO znajdzie pracę w sumie 80 tys. absolwentów prawa w Indiach.
Największa i jedna z pierwszych na Półwyspie Indyjskim firm z tej branży, Pangea3, przejęta w 2010 r. przez Thompson Reuters, zatrudnia łącznie około tysiąca osób i jest obecnie największym prywatnym pracodawcą w kraju. W swoim portfolio korporacyjnych klientów ma takie firmy, jak: American Express, General Electric, Sony, Yahoo! i Netflix. – Sektor LPO otworzył ścieżkę kariery wielu młodym prawnikom, którzy po uzyskaniu dyplomu mieli dotąd słabe perspektywy zawodowe. Zapewnił im również dostęp do stanowisk menedżerskich, o jakich mogą tylko marzyć w tradycyjnych indyjskich kancelariach. W przeciwieństwie do nich centra LPO mają typową korporacyjną strukturę według wzorców zachodnich, a ich rozwój opiera się wyłącznie na wydajności pracowników – tłumaczy nam wiceprezes firmy Pangea3 Rachita Maker.
Międzynarodowe przedsiębiorstwa o gruntowanych markach stawiają też na małe centra outsourcingowe, często zakładane przez amerykańskie i kanadyjskie korporacje lub firmy doradcze. Wspomniana już spółka SmithDehn India zatrudnia wprawdzie tylko 40 prawników, ale radzą oni sobie z obsługą prawną takich gigantów, jak: Calvin Klein, BBC Worldwide i HBO, oraz wytwórni filmowych: Paramount Pictures, Sony Pictures, 20th Century Fox i Universal Studios. Pracownicy z Majsuru mieli więc swój udział w powstaniu wielu produkcji filmowych, w tym „Borata” i „Bruna”, gdyż odpowiadali za sporządzenie niektórych kontraktów, klauzul dotyczących praw autorskich, dokumentacji dla ubezpieczycieli, a nawet formalności wizowych dla hollywoodzkich aktorów i reżyserów. O ile amerykański prawnik za godzinę tego rodzaju pracy zażyczyłby sobie 450–600 dolarów, o tyle większość z 60 tys. Hindusów, którzy co roku kończą prawo, stawkę w granicach 60–100 dolarów za godzinę i karierę w LPO uznałoby za bardzo atrakcyjną perspektywę na przyszłość.
Spółką matką SmithDehn India jest nowojorska kancelaria prawna Smith Dornan Dehn specjalizująca się w prawie własności intelektualnej i prawie medialnym, której udziałowcami są m.in. Goldman Sachs, Merrill Lynch i Barkleys Capital. Podobny model outsourcingu prawniczego, polegający na założeniu spółki zależnej w Indiach, czyli kraju o niskich kosztach pracy i łatwym dostępie do wykwalifikowanych pracowników, wykorzystuje zresztą coraz więcej globalnych korporacji. General Electric, jedno z największych przedsiębiorstw na świecie, już w 2005 r. stworzyło w swojej indyjskiej filii departament prawny złożony z trzydziestu prawników, których pracę nadzoruje kilku licencjonowanych in-house,ów w amerykańskich biurach koncernu. Szacuje się, że na świadczonych przez nich usługach korporacja oszczędza rocznie ponad dwa miliony dolarów. Jej śladem poszło zresztą co najmniej 15 innych wielkich amerykańskich przedsiębiorstw z różnych branż, w tym m.in. Cisco Systems, Morgan Stanley, a także firma prawnicza Clifford Chance.
Wyprzedzając trendy na globalnym rynku usług prawnych, ta międzynarodowa kancelaria z siedzibą w Londynie już w 2007 r. założyła w Nowym Delhi tzw. centrum wiedzy (Knowledge Center), w którym absolwenci prawa z 30 indyjskich uniwersytetów przechodzą specjalne wyszkolenie dla konsultantów prawnych, nastawionych na wsparcie prawników Clifford Chance w rutynowych zadaniach. W latach 2012–2013 pracownicy tego ośrodka uczestniczyli w sumie w 1300 projektach dla 263 partnerów z oddziałów na całym świecie.
Najczęściej wybieraną strategią outsourcingu do Indii jest jednak zlecanie świadczenia pomocy prawnej dużym centrom LPO, takim jak: Pangea3, Clutch Group, Integreon, Wipro i CPA Global, których działalność operacyjna zlokalizowana jest najczęściej w Bombaju lub Bangalurze, a siedziby zarządów – w USA.
Wprawdzie korporacyjni PR-owcy zwykle nie chwalą się publicznie, że ich pracodawcy sięgają po pomoc indyjskich prawników, ale też nie jest dziś żadną tajemnicą ani kontrowersją, że większość korporacji z listy Fortune 100 zleca im coraz więcej zadań – od przeglądu dokumentacji i sporządzania umów po usługi due diligence i compliance. Jeszcze cztery lata temu burzę w amerykańskim środowisku prawniczym wywołała wypowiedź głównego radcy General Electric Janine Dascenzo, która bez zbędnych ceregieli na łamach „New York Timesa” przyznała, że jej firma nie potrzebuje prawników na stanowiskach associate oczekujących, że za podstawowe prace dostaną 500 dol. na godzinę. Jednak strukturalne przemiany branży, jakie narzucił kryzys finansowy, spowodowały, że amerykański gospodarczy patriotyzm zaczął ustępować chłodnej kalkulacji ekonomicznej. Zakładając, że indyjski prawnik zarabia w centrum LPO w granicach 20–70 dolarów na godzinę, firmy, które zdecydują się na skorzystanie z jego usług, mogą zaoszczędzić nawet 70 proc. kosztów pracy tradycyjnie wykonywanej przez mało doświadczonych absolwentów amerykańskich szkół prawa za średnio 200 dolarów na godzinę.
Do indyjskiego outsourcingu przekonały się nawet duże międzynarodowe kancelarie prawne, zwłaszcza że klienci od czasu kryzysu są mniej skłonni płacić normalne stawki godzinowe za pracę wykonywaną przez juniorów. Z ich perspektywy nie ma powodów, aby dokładać się do szkolenia młodych, skoro zadania mogą wykonać pracownicy zakontraktowani niezajmujący cennych metrów kwadratowych powierzchni biurowej w Nowym Jorku.
Co więcej, jakość produktów, które wychodzą z indyjskich biur LPO, zasadniczo nie różni się od efektów osiąganych przez amerykańskich prawników i asystentów prawnych. W 2009 r. kancelaria Baker & McKenzie przeprowadziła analizę porównawczą przeglądów dokumentacji wykonanych w indyjskim ośrodku outsourcingowym oraz w jednym z oddziałów firmy. Wynikało z niej, że rezultaty pracy prezentowały się bardzo podobnie. Rok później „ABA Journal”, pismo amerykańskiego samorządu prawniczego, alarmującym tonem donosiło nawet, że absolwenci indyjskich wydziałów prawa zatrudnieni w firmach LPO stali się już na tyle biegli w poprawianiu błędów gramatycznych i sporządzaniu standardowych pism, że niektóre kancelarie z listy 100 największych amerykańskich (Am 100) zaczynają także zlecać im szlifowanie stylistyki i redagowanie dokumentów.
Do tej pory najdalej posuniętą współpracę z indyjskim sektorem LPO nawiązała kancelaria CMS Cameron McKenna, która w 2010 r. podpisała 10-letni kontrakt na 583 mln dol. z firmą Integreon w Bombaju. Presja ze strony klientów spowodowała też, że sceptycyzm wobec indyjskich centrów przełamały m.in. Allen & Overy, Lovells i Kirkland & Ellis.
Ponieważ globalna recesja wymusiła na dużych kancelariach cięcia etatów oraz wydatków na szkolenie najmłodszych stażem pracowników, zakres usług, jakie zlecają one do Indii w ostatnich latach, stopniowo się rozszerza. Zadania prawników z Bombaju czy Bangaluru nie sprowadzają się już wyłącznie do prostych czynności administracyjnych, takich jak: wypełnianie formularzy gwarancji i pozwów, sporządzanie standardowych umów i przegląd dokumentacji. Coraz częściej klienci angażują ich w przygotowywanie dokumentacji sądowej, przedprocesowe postępowanie dowodowe, sporządzanie bardziej skomplikowanych kontraktów, przegląd orzecznictwa oraz porównawcze analizy uregulowań w różnych jurysdykcjach. Outsourcing najdalej posunął się w dziedzinie prawa własności intelektualnej, gdzie nawet 50 proc. pracy, łącznie z przygotowywaniem projektów wniosków patentowych, jest zlecane na zewnątrz.
Indyjski LPO nie tylko wchodzi na nowe obszary obsługi prawnej, zarezerwowane wcześniej dla krajowych specjalistów, ale także dociera do klienteli przyzwyczajonej dotąd, że po poradę prawną należy się udać osobiście do kancelarii. Pod koniec ubiegłego roku dziennik „The Economic Times of India” donosił, że amerykańska klasa średnia coraz częściej sięga po pomoc oferowaną online przez indyjskich prawników, którzy do wykonania zagranicznego zlecenia potrzebują jedynie e-maila i Skype,a. Firmy takie jak Vivek N Mapara & Associates w Ahmedabadzie oferują szeroki wachlarz usług prawniczych (od porad w zakresie naruszenia praw autorskich i patentowych po wypełnianie wniosków rozwodowych i formalności związane z założeniem własnej firmy), pobierając za nie symboliczne z punktu widzenia amerykańskich rodzin kwoty.
Dynamiczny rozkwit sektora LPO niewątpliwie wyróżnia Indie na tle innych rynków usług prawniczych w państwach azjatyckich, ale podobnie jak w wielu krajach rozwiniętych po dobrze płatne stanowiska sięga tam jedynie ułamek absolwentów prawa. Z danych indyjskiego samorządu wynika, że na półwyspie mieszka blisko 1,3 mln prawników (czyli nawet więcej niż w USA), co oznacza, że jeden prawnik przypada na aż tysiąc mieszkańców. Spośród 60–70 tys. osób, które rocznie uzyskują dyplom ukończenia jednego z około 950 wydziałów prawa na indyjskich uczelniach, jedynie 5 proc. znajduje zatrudnienie w kancelariach, departamentach prawnych przedsiębiorstw, LPO i w wymiarze sprawiedliwości. Rozwój rynku pracy hamuje m.in. protekcjonistyczne prawo o adwokaturze z 1961 r., zakazujące zagranicznym firmom świadczenia pomocy prawnej w zakresie indyjskiego prawa, a tym bardziej występowania w lokalnych sądach. Zgodnie z ustawą międzynarodowe firmy mogą jedynie zakładać tzw. biura reprezentacyjne oraz współpracować z rodzimymi kancelariami, a więc raczej nie tworzą wielu miejsc pracy.
– Zdecydowana większość indyjskich prawników jest bardzo słabo wykształcona, nie mówi po angielsku, a żeby się w ogóle utrzymać, musi wykonywać drobne prace, na przykład pomaga pisać oświadczenia pod przysięgą lub proste umowy – zaznacza Kian Ganz, redaktor naczelny portalu Legally India, a wcześniej prawnik w jednej z dużych londyńskich kancelarii.
Na drugim biegunie są suto wynagradzani starsi prawnicy korporacyjni, którzy według badania zarobków w sektorze prawnym agencji rekrutacyjnej Laurence Simons zarabiają 54 razy więcej, niż wynosi produkt krajowy brutto na jednego mieszkańca (dla porównania w Rosji prawnicy zarabiają „tylko” siedem razy więcej).
Ekspansja Chińczyków
Kiedy trzy miesiące temu Biuro Sprawiedliwości w Szanghaju, rodzaj lokalnego ministerstwa, oficjalnie zapowiedziało, że zamierza zezwolić na działanie zagranicznym kancelariom prawnym współpracującym z chińskimi prawnikami w szanghajskiej strefie wolnego handlu, partnerzy w nowojorskich i londyńskich siedzibach międzynarodowych kancelarii zaczęli zacierać ręce. W ciągu ostatniej dekady 120 dużych firm prawniczych, zwabionych dwucyfrowym wzrostem gospodarczym i likwidacją niektórych barier prawnych, zainwestowało w chińską gospodarkę setki milionów dolarów, przygotowując sobie w ten sposób grunt pod zdobycie nowego, niezmierzonego rynku.
Zdaniem Petera Zeughausera, prezesa amerykańskiej firmy konsultingowej Zeughauser Group specjalizującej się w doradztwie kancelariom prawnym, problem dostępu i ekspansji w Chinach stał się dziś najbardziej palącym, strategicznym zagadnieniem, jakie mają do rozwiązania duże firmy prawnicze. – Jeśli nie uda się im spenetrować chińskiego rynku, to polegną w zmaganiach z wyłaniającą się właśnie grupą chińskich megakancelarii, tak jak brytyjskie firmy prawnicze w końcu poddały się w starciu z siłą amerykańskich korporacji prawniczych – twierdzi Zeughauser.
Na śmiały krok sygnalizujący początek liberalizacji chińskiego rynku usług prawnych prawnicy z Big Law w zniecierpliwieniu czekają już od końca lat 80., kiedy chińskie kancelarie, zwane wówczas wydziałami doradztwa prawnego, przestały być państwowymi organizacjami, a zatrudnieni w nich prawnicy – funkcjonariuszami publicznymi. W 1992 r. ministerstwo sprawiedliwości wprowadziło nawet wiele regulacji, które umożliwiły zagranicznym prawnikom zakładanie biur reprezentacyjnych świadczących doradztwo na rzecz amerykańskich i europejskich przedsiębiorców w zakresie prawnych warunków prowadzenia działalności gospodarczej, prawa międzynarodowego oraz prawa ich krajów pochodzenia.
Problem w tym, że pogłoski o nadchodzącej liberalizacji chińskiego rynku usług prawnych można było usłyszeć przez minioną dekadę co najmniej kilkakrotnie. Tymczasem wiele ostatnich posunięć rządu sugeruje jednak, że wcale nie zamierza on znieść monopolu rodzimych kancelarii, a jedynie otworzyć im drogę do przejmowania zachodniego know-how. Chińskie ministerstwo sprawiedliwości aktywnie angażuje się dziś w tworzenie wielkich prawniczych korporacji oraz ich rozwój poza granicami. Najbardziej ewidentnym przykładem tej protekcjonistycznej strategii jest firma King & Wood, która w 2011 r. pod egidą chińskiej administracji przejęła australijską kancelarię Mallesons, a w ubiegłym roku połączyła się z brytyjską firmą SJ Berwin, tworząc w ten sposób korporację o dochodach szacowanych na ponad miliard dolarów. Już same nazwy niektórych największych chińskich kancelarii, takie jak „King & Wood”, „Grandall Law Firm” czy „Allbright”, świadczą o tym, że ich ambicje sięgają daleko poza granice kontynentu. Potwierdzają to zresztą głośno komentowane plany fuzji i przejęć oraz nowo otwarte biura za granicą.
Jeszcze dekadę temu tylko kilka firm prawniczych w Chinach zatrudniało więcej niż 100 prawników. Obecnie w co najmniej dwunastu kancelariach liczba prawników przekroczyła 200 osób, a największa z nich, Dacheng Law Office, ma już ponad 4 tys. pracowników w 35 biurach w kraju i siedmiu za granicą. Wraz ze wzrostem międzynarodowych powiązań duże kancelarie powoli stają już liczącymi partnerami w zakresie doradztwa przy zagranicznych inwestycjach, zamówieniach publicznych i transakcjach międzynarodowych. – Rynek usług prawnych w Chinach znajduje się na szybkiej ścieżce wzrostu i nic nie zapowiada, że nastąpi jego spadek. Niektóre kancelarie radzą sobie ostatnio na tyle dobrze, że przenoszą się do nich nawet prawnicy z zagranicznych firm – mówi profesor prawa z Uniwersytetu Pekińskiego Ray Worthy Campbell.
Chińskie korporacje prawnicze zdają sobie bowiem sprawę, że skuteczna konkurencja z Zachodem wymaga przejęcia niektórych praktyk i wzorców biznesowych, które przyniosły sukces amerykańskim kancelariom. – Wielu chińskich prawników zdobyło wykształcenie w wiodących szkołach prawa za granicą. Niejednokrotnie są to specjaliści dużego kalibru, którzy mogą z powodzeniem rywalizować z prawnikami zagranicznymi. Chińskie przedsiębiorstwa coraz częściej zatrudniają też zachodnie firmy prawnicze do obsługi wewnętrznej – wyjaśnia Mark Cohen, wykładowca w szkole prawa Uniwersytetu Fordham, starszy prawnik w amerykańskim urzędzie patentowym w Szanghaju.
Niemniej jednak, podobnie jak prawo indyjskie, chińskie przepisy wciąż zakazują zagranicznym kancelariom udzielania porad prawnych w zakresie prawa lokalnego. Nawet prawnicy, którzy mówią płynnie po mandaryńsku i ukończyli chiński uniwersytet, nie mając obywatelstwa, nie mogą przystąpić do egzaminu zawodowego. Z kolei Chińczycy zatrudnieni przez zagraniczne kancelarie muszą w okresie wykonywania obowiązków zawodowych zawiesić swoją chińską licencję.
Enklawy: Dubaj i Singapur
Te azjatyckie metropolie były w czasie recesji jedynymi miejscami, które nie tylko dawały gwarancję pracy brytyjskim i amerykańskim prawnikom, ale też odbierały innym jurysdykcjom lukratywne, transnarodowe sprawy.
Kiedy trzy lata temu Międzynarodowe Centrum Finansowe w Dubaju (DIFC) otworzyło swój okręg sądowy na wszelkie podmioty zainteresowane uzyskaniem tam rozstrzygnięcia toczonego sporu, można się było spodziewać, że nad Zatokę Perską szybko zawitają prawnicy. Obowiązujący w DIFC autonomiczny system prawny oparty na common law oraz stosowany w tamtejszych sądach język angielski były mocnym argumentem dla zachodnich kancelarii, które jeszcze nie uruchomiły w Dubaju własnych biur. Ponieważ w ciągu roku od liberalizacji dostępu do tamtejszych sądów wartość zakwestionowanych przed nimi kontraktów wzrosła aż o 400 proc. w porównaniu z wartością spraw z lat poprzednich, przyczółki w DIFC ustanowiły nie tylko duże międzynarodowe kancelarie, takie jak Linklaters czy Norton Rose Fulbright, ale także ok. 30 mniejszych praktyk.
Dla mieszczącego się w DIFC centrum arbitrażowego coraz większą konkurencją w Azji stają się Międzynarodowe Centra Arbitrażowe w Singapurze i w Hongkongu. Wprawdzie oba funkcjonują już od ponad dwudziestu lat, ale dopiero w ostatnich latach zaczęły intensywniej przyciągać prawników, inwestorów i rządy krajów rozwiniętych prowadzących spory. – Podobnie jak Dubaj, obie metropolie oferują wysokiej klasy hotele i restauracje oraz dogodne połączenia lotnicze i miejskie środki transportu. Jest tam wygodnie, czysto, a przestępczość praktycznie nie istnieje. Trudno o lepsze warunki gdzie indziej – mówi Jim Daniels, międzynarodowy arbiter z Londynu.
W minionej dekadzie liczba spraw trafiających do sądu w Singapurze wzrosła czterokrotnie, m.in. dzięki zwolnieniu arbitrów z podatku dochodowego oraz usprawnieniu procedur związanych z uczestnictwem w przesłuchaniach. Zdaniem ekspertów z biegiem czasu azjatyckie ośrodki doprowadzą do zachwiania dominacji trybunałów arbitrażowych w Londynie i w Nowym Jorku, w których postępowania stają się coraz bardziej przewlekłe i kosztowne.
SmithDehn India to jedna z ok. 140 firm oferujących dziś w Indiach outsourcing usług prawniczych. Tamtejszy rynek LPO (Legal Process Outsourcing) pod koniec 2014 r. będzie wart około 1,1 mld dol.
Przyczółki w Międzynarodowym Centrum Finansowym w Dubaju ustanowiły nie tylko duże międzynarodowe kancelarie, takie jak Linklaters czy Norton Rose Fulbright, ale także około 30 mniejszych praktyk