Kradzionego zabytku nie kupisz nawet w dobrej wierze – proponuje resort. To za mało. Powinny być wyłączone z obrotu w ogóle – mówią prawnicy.
W 2011 roku policja odnotowała / DGP
– W Polsce każdy złodziej dzieł sztuki wie, że najpierw trzeba ukraść, odczekać trzy lata, a dopiero po tym terminie starać się upłynnić swój łup – mówi dr Katarzyna Zalasińska z Uniwersytetu Warszawskiego, specjalizująca się w problematyce prawa ochrony dziedzictwa kultury.
Wszystko dlatego, że prawo w jednakowy sposób traktuje skradziony z biblioteki Polskiej Akademii Nauk w Krakowie pierwodruk „De revolutionibus orbium coelestium” Mikołaja Kopernika i kosiarkę, która zginęła z garażu Kowalskiego: obydwa przedmioty po upływie trzech lat można legalnie nabyć od nieuprawnionej osoby, o ile kupujący robi to w dobrej wierze. Czyli jest przekonany, że sprzedawca ma wszelkie prawa do dysponowania daną rzeczą.
Reguluje to przepis art. 169 kodeksu cywilnego.
– Obecne rozwiązanie, a więc dosyć słaba ochrona właściciela dzieła sztuki i wrzucenie tego problemu do jednego worka z wózkiem czy rowerem, a więc rzeczami niejednostkowymi, z pewnością jest bardzo kiepskim pomysłem. Nie zapewnia bowiem należytej ochrony szeroko pojmowanemu dziedzictwu – wskazuje dr Wojciech Szafrański z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu.

Błąd w k.c.

Właścicielowi, który utracił dzieło sztuki, pozostają próby udowodnienia przed sądem, że osoba, która je kupiła od złodzieja czy pasera, wiedziała bądź powinna się była zorientować, iż przedmiot został skradziony. W praktyce to bardzo trudne. Co prawda okradzionemu przysługuje roszczenie o naprawienie szkody wobec osoby, która sprzedała kradziony przedmiot, ale wartość, jaką dzieło ma dla właściciela, nie zawsze da się wyrazić w pieniądzach. Odszkodowanie nie załatwi więc sprawy, a odebranie rzeczy nabywcy, który nabył ją w dobrej wierze, nie jest możliwe.
– Jakby tego było mało, skreślenie w 1991 r. art. 171 k.c. mówiącego o szczególnej ochronie własności państwowej ułatwiło handel np. muzealiami skradzionymi z państwowych zbiorów – dodaje dr Katarzyna Zalasińska.
To klasyczne wylanie dziecka z kąpielą ma zostać naprawione za pomocą ustawy o rzeczach znalezionych oraz o zmianie niektórych innych ustaw, której projekt powstał w Ministerstwie Sprawiedliwości.
W ramach „innych ustaw” mają zostać zmienione przepisy art. 169 par. 1 i 2 (nabycie od nieuprawnionego). Projekt zakłada wyłączenie spod działania tych przepisów dóbr kultury: muzealiów, materiałów bibliograficznych, archiwalnych, a także dzieł sztuki. Wyłączenie dotyczyć będzie też działania art. 174 k.c. mówiącego o zasiedzeniu. Obecnie jeśli ktoś dostał jakieś dzieło np. w spadku od osoby, która nie miała do niego praw, po upływie trzech lat od otwarcia testamentu staje się jego prawowitym posiadaczem.
By nie doprowadzić do sytuacji, gdy Bogu ducha winni klienci, którzy często za duże pieniądze kupują w dobrej wierze dzieła pochodzące z kradzieży, będą stratni, powinni oni mieć szansę na weryfikację. Do tego ma posłużyć krajowy rejestr utraconych dóbr kultury. Prowadzony przez Ministerstwo Kultury wykaz ma być dostępny w internecie, a wpisy do niego mają być dokonywane na wniosek policji, prokuratora czy właściciela utraconego obiektu.
– Uzależnianie statusu prawnego obiektu od wpisania go do rejestru jest w tym przypadku nieporozumieniem. Jeśli obiekt został skradziony, a ktoś nie dokonał wpisu, to wówczas nie będzie chroniony? – pyta prof. Wojciech Kowalski z Uniwersytetu Śląskiego.



Przykład francuski

Takie przepisy nie przeciwdziałałyby np. bardziej wyrafinowanym kradzieżom: takim, w których złodziej zastępuje skradzione dzieło jego falsyfikatem. Zanim ktoś zorientuje się, że np. w muzeum znajduje się kopia, może minąć kilka lat, a oryginał w tym czasie kilka razy zdąży zmienić właściciela.
Dlatego prof. Kowalski od lat postuluje, by polskie przepisy zmienić na wzór francuski. Jego zdaniem proponowane przez resort sprawiedliwości wyłączenie nabycia w dobrej wierze i zasiedzenia nie rozwiązuje do końca problemu. Rozwiązaniem byłoby nadanie obiektom należącym do zbiorów publicznych statusu res extra commercium, co sprawiłoby, że nigdy nie mogą być przez nikogo nabyte.
– We Francji, nawet jeśli coś zostało skradzione z muzeum w XIX w., i tak gdyby zostało znalezione teraz, musiałoby trafić do muzeum – wyjaśnia prof. Wojciech Kowalski.
Pierwszy casus stanowiły rękopisy Moliera, które ktoś nabył w dobrej wierze (na rękopisach nie było nawet pieczątki Biblioteki Narodowej), a które zostały mu odebrane i zwrócone na powrót do zbiorów publicznych.
– Status taki powinien zostać nadany dobrom kultury będącym w posiadaniu instytucji państwowych, samorządowych czy kościelnych. Trzeba rozważyć, jak podobną ochroną objąć zbiory znajdujące się w prywatnych kolekcjach, które nie widnieją przecież w żadnych rejestrach – zauważa prof. Wojciech Kowalski.
Jak dodaje dr Zalasińska, właśnie nadarza się ku temu doskonała okazja.
– Kończą się prace nad ratyfikacją konwencji o podwodnym dziedzictwie kulturowym. Główną konsekwencją jej wdrożenia i obowiązkiem z niej wynikającym jest nadanie takim obiektom jak np. wraki statków właśnie statusu res extra commercium – wyjaśnia Katarzyna Zalasińska.
– Pojawia się więc pytanie, dlaczego wyłączone z obrotu miałyby być wraki na dnie Bałtyku, a nie zbiory muzealne, których wartość jest często nieporównywalnie większa. Na kanwie ratyfikacji konwencji o podwodnym dziedzictwie trzeba więc doprowadzić do tego, żeby rozciągnąć ten status na inne kategorie obiektów cennych kulturowo – postuluje Zalasińska.

Obowiązek marszanda

Choć prawnicy zgadzają się, że nowelizacja k.c. przy okazji uchwalenia ustawy o rzeczach znalezionych jest tylko połowicznym rozwiązaniem, to jednak w istotny sposób polepszy ona ochronę dzieł sztuki i zabytków. Kiedy wejdzie w życie?
– Trudno powiedzieć. Projekt był już raz skierowany do Rady Ministrów, ale został przekazany do ponownych konsultacji. 13 listopada odbędzie się konferencja uzgodnieniowa w tej sprawie z Ministerstwem Finansów – mówi Wioletta Olszewska z Ministerstwa Sprawiedliwości.
Jednak w sytuacji gdy zwiększamy obowiązki kupujących dzieła sztuki, nie sposób pominąć pytania o obowiązki i odpowiedzialność osób profesjonalnie trudniących się handlem sztuką.
Po 1989 r., handel antykami i dziełami sztuki nie jest w żaden sposób regulowany.
– Antykwariat, tak jak i budka z goframi, jest po prostu rodzajem działalności gospodarczej. Cały rynek obrotu dziełami sztuki leży poza zainteresowaniem ustawodawcy – zauważa dr Katarzyna Zalasińska.
Zdarzają się przypadki, w których ktoś kupuje żyrandol w Desie, a za dziesięć lat stara się go sprzedać muzeum. I pojawia się problem, bo okazuje się, że żyrandol ten wisiał w tym muzeum przed wojną. Człowiek kupił go w dobrej wierze, a muzeum nie za bardzo może odkupić swoją rzecz.
– Takie rzeczy zdarzają się najlepszym. Swego czasu na aukcji Sotheby's w Londynie, która ma potężny Restitution Department, wystawiono przedmioty, które były stratami wymordowanych przez nazistów rodzin żydowskich – przypomina prof. Kamil Zeidler z Uniwersytetu Gdańskiego.
W Polsce nie ma prawnego obowiązku sprawdzania przez marszandów, czy przedmiot, który jest im oferowany, nie widnieje w krajowym wykazie zabytków skradzionych lub wywiezionych za granicę niezgodnie z prawem.
– Dopilnowanie tego leży w interesie osoby budującej swoją renomę jako podmiotu profesjonalnie zajmującego się handlem. Ale wszystko jest na poziomie powinności, a nie obowiązku. Kodeks etyki antykwariuszy jest zbiorem luźnych zaleceń, którego złamanie nie skutkuje realną represją, jak to się dzieje w przypadku korporacji zawodowych – wskazuje prof. Zeidler.
Pojawiają się więc pytania, czy i w jakim zakresie należałoby rynek obrotu dzieł sztuki uregulować. Wobec obecnych tendencji deregulacyjnych byłoby o to trudno, zwłaszcza że nie wszyscy prawnicy zajmujący się tą tematyką podzielają te wątpliwości.
– Odpowiedzialność marszanda w kwestii sprawdzenia, czy dzieło jest autentyczne i czy pochodzi z legalnego źródła, zawiera się w rękojmi sprzedawcy – uważa prof. Wojciech Kowalski.