Profesor – to powinno brzmieć dumnie. Tak jak kapitan u Karola Borchardta powinien być „wzorem cnót wszelakich i autorytetem”. Co więc zrobić z osobą, która specjalizuje się w pisaniu donosów, lekceważy studentów, nie uczestniczy w zebraniach katedr?
Coraz trudniej pisze się o prawnikach i prawie. Można zajmować się tym dobrym, które od lat obowiązuje (a jest go niewiele), ale chyba zupełnie nie warto tym, które powstaje w ostatnim czasie w Sejmie. Zdarzają się jaskółki, o których pisałem w ostatnim felietonie (DGP nr 137 z 17 lipca 2018 r.), ale to są wyjątki potwierdzające regułę. Coraz trudniej jest być prawnikiem. Czy można cieszyć się z tego, że prawnicy mogą wszystko uzasadnić dla osiągnięcia przez innych celu? Nie można. Dobrze kształcone rzesze, tysięczne armie zasilały polski system wszystkich władz. A dziś co? Ta wielka grupa staje się masą, magmą, która nie wie, co robić w obliczu pojawiających się chałturników prawnych. Bo gdy będzie protestować, naraża się na zarzut aktywności politycznej, gdy nic nie robi, godzi się na koniec polskich prawników. Tych, którzy spędzili tysiące godzin nad tym, żeby zrozumieć, czym jest trójpodział władzy, jak powinien przebiegać proces legislacyjny, jakie są zasady techniki legislacyjnej itd. itd.
Dziś okazuje się, że te godziny niepotrzebnie spędzone na nauce prawa zamienione zostały na minuty i kwadranse, gdzie można wszystko poprawić (choć widać było wcześniej, co jest do poprawienia), wszystko odwrócić (choć wiadomo było, że przepis był zły). Najgorsze w tym jest chyba jednak to, że procesami tymi nie kierują poważni prawnicy, ale ci, którzy się za takich uważają. Gdy oglądamy telewizję, słuchamy radia i czytamy prasę, widzimy, że narrację związaną z polskim prawem narzucają w Sejmie właściwie trzy osoby. I nie są to osoby z tytułami profesorskimi. Za nic ma się więc zasady i reguły. Jest kuglowanie, oszukiwanie, poprawianie tego, co jest uchwalane. Co więcej, poprawki są często przygotowywane w trakcie uchwalania ustawy.
Gdy to obserwuję, poza głębokim smutkiem, który mnie ogarnia, czuję chęć dopilnowania, aby przynajmniej w dziedzinie, którą uprawiam, uczelni nie opuszczali niedouczeni absolwenci, którym wydaje się, że są mędrcami i zaraz mogą zasilić kadry Sądu Najwyższego.
Bo przecież za owych niedouczonych odpowiedzialność ponoszą też uniwersytety, na których się kształcą. Kończą więc studia ludzie w większości bez wiedzy, bez kręgosłupa, bez zrozumienia świata, ale z jednym celem: szybka kariera i dużo kasy. Zapominają, że w istocie byli słabeuszami. Tak, winę za stan prawników, a ostatnio i stan prawa w Polsce, ponoszą również uniwersytety.
Proces zaczyna się od studentów na wydziałach prawa, które zajęte są obliczaniem punktów i kategoryzacjami, a nie rzeczywistą jakością. Trwa, bo przecież to szanowna Alma Mater produkuje doktorów, doktorów habilitowanych i profesorów podwórkowych. Za słowo przepraszam, ale nie ja je wymyśliłem. Chodzi o to, że profesor uniwersytecki, który nie jest profesorem tytularnym otrzymującym stanowisko z rąk Prezydenta RP, może używać określenia profesor tylko na swoim podwórku, czyli w szkole, w której jest zatrudniony, a na zewnątrz winien ten fakt zaznaczyć. A jaka jest praktyka, każdy widzi. Co habilitowany, to profesor, tyle że w istocie docent.
Sposób kształcenia doktorantów jako tzw. trzeci stopień przejęty z systemem bolońskim zwyczajnie się nie sprawdza. Kiedyś otwarty doktorat to była duża szansa na skończony doktorat. A dzisiaj studia doktoranckie to często studia bez doktoratu. Według moich szacunków prace doktorskie w tym systemie broni mniej niż 10 proc. studiujących. Doktoraty są coraz słabsze. Trudno doszukać się w nich tezy naukowej, która jest następnie broniona, brak części prawnoporównawczych, bo po co spędzać czas w bibliotekach, gdy wystarczy internet. Do pracy naukowej nie wystarczy. Googlowanie lepiej zostawić na prywatną działalność. Również nieumiejętność korzystania z literatury czyni ze współczesnych doktorów grafomanów z otwartą drogą do profesury. Ale do tego dojdziemy.
Odetchnąłem, gdy ustawą z 20 lipca 2018 r. o szkolnictwie wyższym i nauce, nazwaną – chyba z kompleksów – konstytucją dla nauki, będącą jak opium dla jej twórców (na podobieństwo konstytucji dla biznesu), pozostawiono habilitację jako etap rozwoju naukowego.
Ale tak na marginesie: ustawa o szkolnictwie wyższym i nauce żadną konstytucją dla nauki nie jest. Jeżeli wszystko, co będzie uchwalane, nazwiemy konstytucją, a już ich mamy trzy (prawdziwa; dla biznesu – niebędąca powodem do chwały; dla nauki – wcale nie porządkująca, ale burząca), to tę zasadniczą po prostu dezawuujemy.
Po doktoracie, na który macha się ręką, przychodzi czas na habilitację. Tę „nowoczesną”, w której habilitanta nikt nie widzi, często nie zna; może on być nawet „głuchoniemym” prawnikiem, ale z ambicjami. Przepisy wyraźnie określają, jakie wymogi są stawiane przed kandydatami. Oceniany jest dorobek naukowy (publikacje) i odrębnie opracowanie monograficzne przygotowane w związku z postępowaniem habilitacyjnym. Opracowanie musi być oryginalne, samodzielne i „popychać” choćby o ziarenko piasku polską naukę. Tak jednak nie jest, bo są skróty. Wszystkich występujących przy habilitacjach nie jestem w stanie wymienić.
Wspomnijmy może przykładowo model słowacko-rużomberowski, gdzie habilitację otrzymywało się za samą wiedzę o tym, że na Słowacji można. Podobnie zresztą działo się z doktoratami, co do których na Słowacji wymogi były naprawdę niskie. Ot, należało być obecnym i po dniu było się doktorem.
Poza modelem słowackim często można się spotkać z modelem polskim, który nazywam systemem z autoplagiatem. Pewnie niesłusznie, bo chodzi o coś innego. Otóż kandydat nauk (chyba to jest najlepsze określenie) przygotowuje książkę będącą podstawą oceny w podstępowaniu habilitacyjnym, ale do książki wkłada część, a czasami wszystkie swoje publikacje. Nie poddaje ocenie cyklu opracowań monograficznych związanych ze sobą tematycznie, niezależne od dorobku naukowego, tylko dorobek „wciska” w okładki. I co ma zrobić recenzent, który ma dwa razy oceniać to samo: dorobek i książka to przecież jedno i to samo.
Zdarzyła mi się sytuacja, że taki kandydat wycofał swój wniosek, gdy stwierdził, że ma trzy recenzje negatywne. Ale to nie koniec historii. Temu samemu opracowaniu nadał inny tytuł, zmienił okładki i wniósł o habilitację w innym ośrodku naukowym. Mówiąc delikatnie, była to co najmniej bezczelność. Obecna, świeżo uchwalona ustawa ogranicza możliwości takiego przewodu habilitacyjnego.
Ostatnio usłyszałem, że jeden z profesorów powiedział kandydatce do habilitacji, że 20 publikacji wystarczy do uznania dorobku naukowego za znaczny. Nieważne, jakie są to publikacje. 20 sztuk i O.K. A że z tych 20 sztuk dorobku pięć prac jest włożonych do książki „habilitacyjnej”, to nic. A przecież ocena dorobku w takiej sytuacji powinna obejmować 15 opracowań.
Ostatnim pomysłem na „rynku habilitacyjnym” jest udział w dziele zbiorowym pod redakcją jako podstawa w postępowaniu habilitacyjnym. Szkopuł w tym, że prace te są „pod redakcją”. Wkład redaktora w takie opracowanie wynosi od 10 proc. do 80 proc. Na jakiej podstawie uznać samodzielność naukową potencjalnego kandydata? Jeżeli redaktor oświadczy, że jego (redaktora) wkład jest zerowy (a czyni to dla umożliwienia habilitowania się), to jakim prawem nazywa się redaktorem i czy nie narusza w ten sposób zasad etyki naukowej?
Po „takich habilitacjach” już niewielki krok do profesora nadzwyczajnego, uniwersyteckiego czy – jak to nazwałem – podwórkowego. Ambicja słabych doktorów, potem słabych habilitantów jest tak wielka, że nie zważają oni na określoną kolejność rozwoju naukowego, awansu i sami wnioskują wbrew stanowisku zwierzchników o to, żeby mogli być profesorem na podwórku, a poza podwórkiem udawać, że są niepodwórkowymi.
Zwykle było tak (i tak jest w normalnym świecie), że o awansie decyduje zwierzchnik, podczas gdy na niektórych uniwersytetach decydują kandydaci. Nie spełniają oni wymogów awansu, wnioski są przedwczesne, nie dokonuje się rzetelnych prób zapoznania z ich dorobkiem, często powierzchownym i mnożonym na użytek awansu. Z grzeczności.
I jeszcze jedna kwestia: do tego wszystkiego przepisy ustaw wskazują jedynie formalne kryteria awansu na stanowisko profesora. Nie ma tam mowy o etyce naukowca, normach moralnych itp. I co zrobić z takim kandydatem, który specjalizuje się w pisaniu donosów, lekceważy studentów, sprawdzając ich prace często przez kilka miesięcy, nie uczestniczy w zebraniach katedr, organizuje konferencje poza katedrą bez wiedzy i zaproszenia jej członków? Czy taki element moralny nie powinien być oceniany? Usłyszałem, że nie, bo nie wynika z żadnych przepisów. Ależ tak, bo choć ustawy wskazują jedynie na kryteria formalne, to statuty uczelni odnoszą się do wysokiego poziomu etycznego. I do predyspozycji do pracy z młodzieżą.
Na wypadek takiego awansu pomyślę o rezygnacji z tego, aby być profesorem na równi z tymi, którzy naruszają normy moralne i etyczne. Może w grupie adiunktów będzie mi lepiej. Bo „profesor” to winno brzmieć dumnie. Tak jak u Karola Borchardta w „Znaczy kapitan” powinien on być „wzorem cnót wszelakich i autorytetem”.
Na tym tle ciekawie z punktu widzenia logicznego wygląda art. 121a ustawy o szkolnictwie wyższym i nauce będący klasyczną wrzutką Senatu zaakceptowaną przez Sejm. Dzięki temu przepisowi (już z „a”, choć ustawa dopiero została uchwalona) sędziowie Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego mogą być dożywotnio zatrudnieni na uczelni bez możliwości zwolnienia. Ależ logika: sędzią można być tylko do 65. roku życia, a na uczelni nawet do 100 lat będzie można bredzić i promować. Do sądzenia są za starzy, a do uczenia już nie. Droga dla domorosłych doktorantów, ośmielonych habilitowanych i podwórkowych profesorów na bycie kimś na uczelni do końca świata zostaje otwarta.
Ustawa o szkolnictwie wyższym i nauce żadną konstytucją dla nauki nie jest. Jeżeli wszystko, co będzie uchwalane, nazwiemy konstytucją, to tę zasadniczą po prostu dezawuujemy