Żaden pilot nie poleci nagle z prędkością ponaddźwiękową, bo go ułańska fantazja poniesie. Żaden maszynista nie pojedzie pendolino więcej, niż można. A pojechać autostradą 250 km/h? Są tacy

Z Jackiem Grunt-Mejerem rozmawia Piotr Szymaniak
Co jakiś czas opinią publiczną wstrząsają informacje o drastycznych wypadkach drogowych, na które politycy reagują zwykle zaostrzeniem przepisów. Mieliśmy nawet specjalną ustawę o pijanych kierowcach, która jak każda taka zmiana przynosi krótkotrwały efekt. A później kolejny wypadek i zabawa zaczyna się od nowa. Co robimy źle?
Zmiana zaczęła się na początku lat 90. – był to okres ogromnego przyrostu liczby pojazdów, do czego ani nowi kierowcy, ani ówczesna infrastruktura nie byli przygotowani. Pojawiły się samochody, którymi dało się jeździć dużo szybciej niż maluchami czy polonezami. Cała ta mieszanka to doskonały przepis na katastrofę, której efektem był niechlubny rekord prawie 8 tys. ofiar śmiertelnych w 1991 r. Od tego czasu statystyki zaczęły się polepszać, ale pod względem bezpieczeństwa na drogach ciągle jesteśmy w ogonie Europy. Nie mówiąc o krajach, które pod względem bezpieczeństwa ruchu drogowego są wzorcowe, jak Szwecja, Holandia czy Wielka Brytania. Niemniej te państwa też przeszły drogę od rozbuchanego automobilizmu do podejścia, gdzie bezpieczeństwo bardzo się liczy.
W jaki sposób?
W Holandii ludzie wyszli na ulice, domagając się postawienia tamy wypadkom drogowym. To był ciekawy fenomen socjologiczny: ludzie nie kierowali gniewu wobec konkretnych kierowców. Zauważono, że system nie działa dobrze. To rzecz, która jest istotą problemu. W Polsce przywykliśmy do wszystkiego podchodzić w indywidualistycznym duchu, że wszystko zależy od jednostki.
Co to oznaczało?
Jeśli zdarzył się wypadek, to winny jest sprawca, co w dłuższej perspektywie zdejmuje odpowiedzialność z innych podmiotów odpowiedzialnych za poszczególne elementy, które też w jakiś sposób mogły się przyczynić do tragedii. Innym wyrazem zachłyśnięcia się kapitalizmem było przyznanie prymatu indywidualnemu transportowi samochodowemu. Oczywiście można zrozumieć potrzebę posiadania własnego auta w latach 90., gdy transport publiczny w miastach kulał. Dużo osób przesiadało się do samochodów, by się uniezależnić, odzyskać poczucie wpływu na swoje życie. Jednak im bardziej poprawiano warunki dla ruchu samochodowego, tym gorsze stawały się dla pozostałych uczestników ruchu. Gdy mamy tak duży nacisk na indywidualny transport skutkujący zwiększeniem liczby pojazdów i ich użytkowników, to siłą rzeczy pojawiają się tacy, którzy pewnie nie powinni posiadać prawa jazdy. Bo mają kłopoty z agresją, problemy z uważnością, koncentracją itp.