Zapowiedź wprowadzenia możliwości handlu deficytem między samorządami dowodzi, że minister Jacek Rostowski jest politykiem iście europejskim. Na polską prowincję przenosi rozwiązania stosowane przez wielkich graczy w Unii.
Możliwość kupna np. przez Szczecin kawałka deficytu Katowic nie przypomina tego, co przez ostatnie lata robiły Grecja czy Portugalia. Rządy tych krajów zapożyczały się, przeprowadzały pozorne często inwestycje, by kupić wyborców. Gdy bańka pękła, nagle obudziły się jako bankruci. Wtedy spokojnie wyciągnęły rękę po pomoc do najsilniejszych krajów w Unii. Te, zgrzytając zębami, wyłożyły dziesiątki miliardów euro, bo bankructwo znajdującego się w UE państwa nikomu się nie opłaca.
Podobnie będzie z miastami, jeśli tylko dostaną możliwość kupowania deficytu. Dzięki temu będą mogły zapożyczać się bez ograniczeń i przekraczać wszystkie progi ostrożnościowe. Pozornie oznacza to inwestycje, czyli rozwój. Ale seria ostatnich wyborów pokazała, że to często pozory. Znaczna część inwestycji to przedsięwzięcia polityczne, które – tak jak w Grecji, Irlandii czy Portugalii – są sposobem na pozyskanie wyborców. Weźmy choćby warszawską obwodnicę, która otwarta z pompą przed wyborami natychmiast nadawała się do remontu.
Gdy kupowanie deficytu wejdzie samorządowcom w krew, okaże się, że nie tylko dokupionego, lecz także własnego deficytu nie są w stanie spłacić. Wtedy zwrócą się do państwa. A to oczywiście pomoże, bo bankructwo dużego samorządu będzie politycznie niepoprawne.
Pierwotnie ograniczenie wydatków samorządów miało uzdrowić nie tylko finanse państwa, lecz także samorządów. Jeśli przepisy ograniczające swobodę władz lokalnych mają wejść w życie, to lepiej wrócić do źródeł.