Przepis, który pozwala na wstrzymanie publikacji książki lub premiery filmu jeszcze przed wydaniem prawomocnego wyroku, chroni nie tylko interesy urażonych publikacją celebrytów.
Pomaga także w kneblowaniu ust dziennikarzom i twórcom. To cenzura prewencyjna, w której ostateczny głos ma nie tyle sąd, ile interes prawny osób przekonanych subiektywnie o swych świętych racjach. Jest to jednocześnie narzędzie do manipulowania niezależnymi mediami, które zmusza je do porzucenia tematów ważnych dla społeczeństwa i zaniechania krytyki osób, które w pełni na nią zasługują. I nie chodzi tu wcale o strach wydawców przed milionowymi rekompensatami. Przecież nie zapłacą ich ci, którzy mieli rację. Tak naprawdę problemem są ciągnące się latami procesy, po zakończeniu których uprawniona krytyka lub publikacja informacji traci jakikolwiek sens. Zabezpieczenie powództwa o ochronę dóbr osobistych, jak sama nazwa wskazuje, miało być czymś tymczasowym. Miało być czasem na ostudzenie rozpalonych głów, a nie czasem blokowania wolności wypowiedzi. Szkoda, że ani Trybunał Konstytucyjny, ani Ministerstwo Sprawiedliwości nie przyjmują do wiadomości tych prostych prawd. Wszyscy udają, że nie widzą paragrafu, który straszy wydawców, twórców i dziennikarzy.