I stało się to, czego spodziewali się wszyscy. Były co prawda apele o to, aby prezydent nie podpisywał nowej ustawy o Trybunale Konstytucyjnym, zanim nie przejdzie testu zgodności z ustawą zasadniczą. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy – nawet ci, którzy takowe formułowali, nie liczyli na to, że odniesie to jakikolwiek skutek.
Podniosą się teraz głosy, że to następny przeprowadzony przez obecny rząd zamach na władzę sądowniczą. Po raz kolejny jednak spróbujmy dociec prawdy. Czy to precedens ze strony teraźniejszej większości? Nie. Czy wcześniejsze ekipy rządzące takich zamachów się nie dopuszczały? Też nie. Skąd więc ten wrzask? Skąd to larum i rozgoryczenie? Odpowiedź jest prosta. Nie o samą treść ustawy chodzi – podobne legislacyjne zapędy ze strony władzy ustawodawczej działającej ramię w ramię z wykonawczą zdarzały się i wcześniej. Tego typu grzeszków nie uniknęła i poprzednio rządząca koalicja PO–PSL. Wystarczy wspomnieć mało chwalebną nowelizację prawa o ustroju sądów powszechnych, która miała m.in. pozwolić ministrowi sprawiedliwości zaglądać do akt sądowych.
Tyle tylko, że ustawa ta nigdy nie weszła w życie. Hamulcowym dla zawłaszczania sobie imperium przynależnego władzy sądowniczej przez rząd okazał się ówczesny prezydent – Bronisław Komorowski. Zdecydował, że noweli nie podpisze, zanim nie wypowie się na jej temat Trybunał Konstytucyjny. Przypomnę, że autorem spornego projektu był minister sprawiedliwości wywodzący się z tej samej partii co głowa państwa. I chyba nie trzeba wspominać, że w parlamencie, który ustawę przyklepał, większość w tamtym okresie również miała PO (w koalicji z PSL). Mimo to Bronisław Komorowski umiał postawić tamę zapędom, których nie wyrzekli się jego partyjni koledzy. Podejmując tę decyzję, na kilka chwil stał się rzeczywistym strażnikiem takich konstytucyjnych zasad, jak trójpodział władz, ich równowaga czy też odrębność władzy sądowniczej od dwóch pozostałych. Ktoś może powiedzieć, że niewiele ryzykował. Przecież, jak to powtarzają obecni rządzący, ówczesny i obecny prezes TK Andrzej Rzepliński to „prezes PO”. A jednak. Ten „stronniczy” trybunał zakwestionował w wyroku z 14 października 2015 r. (sygn. akt Kp 1/15) tę jedną z najważniejszych dla ówczesnych rządzących reformę sądownictwa. W efekcie ustawa nigdy nie weszła w życie.
Z jakże więc inną sytuacją mamy do czynienia dziś. Obecny prezydent, jak to udowodnił już wcześniej i to nieraz, nie ma żadnych wątpliwości co do tego, co jego partyjni koledzy wyczyniają z władzą sądowniczą. A jeszcze kilka lat temu wydawało się, że Andrzejowi Dudzie leży na sercu dobro wymiaru sprawiedliwości. Dowód? Proszę bardzo: w 2008 r. zabrał on głos w dyskusji toczonej na łamach Gazety Prawnej na temat ówczesnego systemu wynagradzania sędziów. Reprezentował wtedy – jako minister w Kancelarii Prezydenta – śp. Lecha Kaczyńskiego. I wówczas mówił tak: „Zaistniała taka sytuacja, że sędziowie musieli poczuć, że władza wykonawcza o nich dba”. Panie prezydencie! Taka sama sytuacja miała miejsce i dziś. Tyle tylko, że Pan nie wykorzystał jedynej szansy, aby sędziowie Pana opiekę odczuli.
I jeszcze jedno. W sobotę, podczas uroczystości w Muzeum Powstania Warszawskiego Andrzej Duda mówił: „Niech mi powiedzą dziś ci, którzy wątpią w sens Powstania Warszawskiego, czy są w stanie udowodnić, że gdyby nie było tego powstania, to byłaby dzisiaj ta wolna Polska, w której żyjemy?”. A ja pytam: Panie prezydencie, czy gdyby nie podpisał Pan tej ustawy, to czy jest Pan w stanie udowodnić, że współczesna Polska będzie gorszym krajem?