Polska zajmuje przedostatnie miejsce w Unii Europejskiej pod względem wdrażania przepisów dotyczących jednolitego rynku. Nie implementowaliśmy 2,1 proc. dyrektyw. Gorsi są tylko Włosi z zaległościami 2,4 proc. Cel stawiany przez Komisję Europejską to 1 proc. Rośnie zatem ryzyko nałożenia na nas kar finansowych.
Deficyt implementacyjny / DGP
– Stawia to nasz kraj w złym świetle. Jeśli Polska chce być liczącym się graczem w UE, to musi uświadomić sobie, że brak implementacji przepisów, zwłaszcza w ważnym obszarze jak jednolity rynek, jest wyjątkowo negatywnie postrzegany przez partnerów – ocenia dr Agnieszka Łada z Instytutu Spraw Publicznych.
Według badania Internal Market Scoreboard nasz kraj od lat wlecze się w ogonie Europy. W 2010 r. mieliśmy niewdrożone 1,8 proc. dyrektyw, rok później 1,7 proc., teraz 2,1 proc. Dzieje się tak mimo starań Ministerstwa Spraw Zagranicznych, które od dawna naciska na inne resorty, by przyspieszyły prace legislacyjne, gdyż wisi nad nami groźba olbrzymich kar finansowych.
Dlaczego nie jesteśmy w stanie nadążyć za resztą Europy?
– Opóźnienia wynikają m.in. ze sztywnego systemu źródeł prawa w Polsce, który powoduje konieczność wdrażania większości dyrektyw UE przepisami ustawowymi. Nie możemy posłużyć się występującymi w wielu państwach rozporządzeniami z mocą ustawy – wyjaśnia Marcin Bosacki, rzecznik prasowy MSZ. – Spowalniają nas też próby uwzględniania w procesie transpozycji dyrektyw specyfiki polskiego systemu prawnego, instytucji i tradycji prawnych oraz dbałość o jakość i precyzję wdrożenia. Niektóre, zwłaszcza nowe państwa członkowskie zwyczajnie przepisują treść dyrektywy – dodaje.
Nie sposób jednak nie zauważyć, że projekty ustaw są zbyt późno wnoszone, tym bardziej gdy weźmie się pod uwagę tempo polskiego procesu legislacyjnego. Standardowo UE daje państwom dwa lata na wdrożenie dyrektyw, a już na długo przed ich wejściem w życie wiadomo mniej więcej, w jakim zmierzają kierunku. W praktyce okazuje się, że trzy lata to dla naszych władz za mało, by przygotować przepisy.
W tej chwili Komisja Europejska prowadzi łącznie 89 postępowań związanych z opóźnieniami. Oczywiście, nie każde z nich skończy się w Trybunale Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Niemniej jednak część może doprowadzić do nałożenia kar finansowych, i to bardzo wysokich. Maksymalne to nawet 280 tys. euro za każdy dzień zwłoki. Na razie żadnej jeszcze nam nie wymierzono, ale w siedmiu postępowaniach pojawiły się już o to wnioski.
Dla przykładu: za brak wdrożenia dyrektywy o audiowizualnych usługach medialnych KE proponuje ponad 112 tys. euro dziennie, za brak przepisów o odpadach – ponad 67 tys. euro, za dyrektywę obronną – 70 tys. euro. W skali roku oznaczałoby to setki milionów złotych.
Co istotne, średnia unijna opóźnień poprawia się, a to oznacza, że Polska na tle innych krajów wypada coraz gorzej. Państwa, które mają największe opóźnienia, zazwyczaj mobilizują się i w krótkim czasie nadrabiają zaległości.
Czechy, które w 2011 r. były na ostatnim miejscu, dzisiaj są w pierwszej dziesiątce i mają opóźnienia grubo poniżej średniej. Belgia, która w poprzednim roku była gorsza od Polski, w ciągu kilku miesięcy zmniejszyła deficyt implementacyjny z 2,2 proc. do 1,9 proc. Tymczasem sytuacja naszego kraju zasadniczo nie poprawiła się od 2007 r.
– Niepokoi też to, że tak źle wypadamy w stosunku do innych krajów naszego regionu. Owszem, krajom takim jak Litwa czy Estonia może być łatwiej ze względu na to, że są dużo mniejsze. Z drugiej jednak strony my mamy atut w postaci liczebniejszej administracji, co powinno pomagać w sprawnym przygotowywaniu projektów – puentuje Agnieszka Łada.