Czytelnik może być nieco zaskoczony tytułem, wszak to oczywiste, że lokatorzy są ludźmi. Oczywistość ta blednie jednak w obliczu praktyki.
Jak łatwo się domyślić, nawiązuję tutaj do ostatniej afery reprywatyzacyjnej w Warszawie. Ukazała ona ponownie katastrofalne skutki reprywatyzacji dla zwykłych ludzi, lokatorów domów, które wracały do prawowitych właścicieli, ale częściej chyba trafiały w ręce wyspecjalizowanej w ich zdobywaniu grupy cwaniaków w dobrych garniturach. Piszę „ponownie”, albowiem sprawa jest znana od dawna i dotyczy nie tylko losu lokatorów warszawskich, lecz także wielu innych miast, takich jak Poznań czy Łódź. A przecież na tym nie koniec, bo można przypomnieć sytuację ludzi z mieszkań zakładowych, którzy byli sprzedawani wraz z tymi mieszkaniami, w wyniku decyzji o pozbywaniu się zbędnego majątku przez liczne przedsiębiorstwa. Ich sytuacja też z reguły była nie do pozazdroszczenia. Interesuje mnie tutaj fenomen braku zrozumienia dla sytuacji tych ludzi, faktycznej obojętności na ich los. Obojętności, którą wykazywali przede wszystkim nabywcy kamienic i domów, ale także przecież politycy, urzędnicy i w ogromnej mierze opinia publiczna. Chciałoby się zapytać: co się z nami stało? Jak to możliwe, że od lat pozostajemy obojętni wobec tragedii wielu ludzi, którzy wyrzucani są z mieszkań zajmowanych często przez dziesięciolecia? Skąd ta obojętność? I skąd tendencja, aby traktować tych nielicznych, którzy się oburzali i próbowali interweniować, jak oszołomów? Przyczyn jest kilka. Jedna to pewien proces odczłowieczenia lokatorów, który dokonał się w wyniku używania różnych haniebnych metafor, jak np. „wkładka mięsna”, czy też tych, które mówiły o „czyszczeniu” kamienic przez wyspecjalizowane grupy osiłków. Metafory te używane przez ludzi zainteresowanych odzyskiwaniem kamienic, ale także przez relacjonujących ich poczynania dziennikarzy, często przecież występujących w obronie lokatorów, mimowolnie doprowadziły do częściowego ich odczłowieczenia, prowokując myślenie w kategoriach brudu, z którego się coś czyści, czy elementu niechcianego, którego trzeba się pozbyć. Jak pokazuje historia, odczłowieczenie zaczyna się najpierw na poziomie języka. Tak było i tym razem. Odczłowieczenie to związane było także z postępującym procesem utraty empatii przez większość ludzi bombardowanych przez informacje o nieszczęściach i zbrodniach, a do tego zmagających się ze swoimi własnymi kłopotami życiowymi. Obojętniejemy na ludzkie nieszczęście, bo jest go wokół nas za dużo.
Owa utrata empatii to także wynik brutalnego kapitalizmu, który zadomowił się w naszym kraju. W jego wyniku utraciliśmy wrażliwość na skutki poczynań różnych pseudoprzedsiębiorców, którzy w imię realizacji swych biznesowych interesów gotowi są na wszystko. W trakcie naszego neofickiego zaangażowania w budowę turbokapitalizmu pochopnie utożsamiliśmy chamstwo, bezwzględność i butę z energią życiową, przedsiębiorczością i racjonalnością rynkową. Uznaliśmy, że gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. W tym sensie powtórzyliśmy figurę myślową znaną także z poprzedniego systemu. Oto budowa nowego ustroju domaga się ofiar, nikt na to nic nie poradzi. Było to proste usprawiedliwienie naszej bezduszności, braku empatii i obojętności na los ludzi krzywdzonych. Czy ktoś z nas protestował, gdy setki tysięcy ludzi związanych z PGR-ami z dnia na dzień pozostawiono samych sobie? Czy ktoś protestuje dziś, gdy najsłabszych poddaje się procesowi outsourcingu, jeszcze bardziej pogarszając ich sytuacje życiową? (Gdy próbowałem to kiedyś robić, patrzono na mnie jak na kogoś, kto przybył z Marsa). Kolejną przyczyną naszych dzisiejszych kłopotów jest uznanie własności prywatnej za rzecz niepodlegającą nieomal żadnej regulacji. W tej skali zjawisko to nie występuje nigdzie w Europie. Podobieństw możemy szukać jedynie w USA. Szczególnie wyraźnie widać problem w przypadku nieruchomości. Budowanie czegoś na własnej ziemi jest u nas regulowane bardzo słabo. Wszędzie w cywilizowanych krajach Zachodu obowiązują w tym względzie pewne reguły, których u nas nie ma, a nawet jeśli są, to i tak nikt ich nie przestrzega. I stąd całkowity chaos urbanistyczny tak typowy dla nas i krajów Trzeciego Świata. Stąd zabudowywanie naszych najpiękniejszych zakątków kiczowatymi hotelami i domami, które pozostaną z nami na setki lat. Stąd wreszcie zgoda na traktowanie lokatorów jak przedmiotów, które można przenieść gdzie się chce i zrobić z nimi co się chce, u którego podłoża leży fałszywe założenie, że mieszkanie jest towarem takim jak każdy inny. A wszystkiemu temu przygląda się państwo, które jest, a jakoby go nie było. Bo albo staje po stronie silniejszych, albo udaje, że nie widzi żadnych problemów. Takie widmowe państwo, państwo jako symulacja swojego istnienia, to największa bodaj nasza klęska po odzyskaniu wolności. To jego faktyczny brak przyczynia się do tak typowego dla nas poczucia osamotnienia, przekonania, że nikt nam nie pomoże, gdy znajdziemy się kłopotach. Niestety, częściowo udała nam się realizacja utopii libertarianistycznej o życiu bez państwa albo z państwem tak słabym, że można na nie machnąć ręką. Zgodnie z nią wolny rynek miał wszystko załatwić sam. Jako rzekomo doskonały mechanizm koordynacji działań ludzkich miał sam dostarczyć najbardziej sprawiedliwych rozstrzygnięć co do indywidualnych losów oraz najbardziej efektywnych środków dla powszechnego dobrobytu. W perspektywie libertarianistycznej państwo jest „psują” i lepiej, aby było słabe, zbyt silne może bowiem stanowić zagrożenie dla gospodarki. Odpryskiem tej ideologii wolnorynkowej był także kult własności prywatnej oraz przedsiębiorczości. Założenie było proste: prywatne jest zawsze lepsze od nieprywatnego (państwowego, komunalnego czy spółdzielczego), zaś ludzie z inicjatywą muszą brać sprawy w swoje ręce, aby najefektywniej wykorzystać zasoby będące do dyspozycji. Trzeba je przede wszystkim wyrwać z rąk państwa. Ideologia ta okazała się niezwykle nośna społecznie. Do jej gigantycznego sukcesu przyczyniły się zarówno nasze doświadczenia historyczne (nędza realnego socjalizmu), jak i zmasowana propaganda, a także perswazje niektórych przedstawicieli nauki, którzy wszędzie tropili roszczeniowość, brak kompetencji do życia w nowym systemie czy też „wyuczoną bezradność” pracowników, a chwalili energię nowych kapitanów biznesu. Ubocznym skutkiem jej sukcesu było przekonanie, które stało się dla wielu oczywiste. Jeśli można uczynić prywatnym coś, co prywatne jeszcze nie jest, to trzeba to zrobić jak najszybciej i za każdą cenę. Bezkrytyczny kult przedsiębiorczości dodał do tego milczące przekonanie, że nie można przeszkadzać tym, którzy chcą stworzyć nowe przedsiębiorstwo, choćby już na pierwszy rzut oka było widać, że wspiera się ono na wątpliwych prawnie i moralnie zasadach. W ten sposób interes państwa już na starcie był na straconych pozycjach, a wraz z nim także i dobro wspólne. Nikt owego państwa nie chciał i nie szanował. Także przedstawiciele prawa. Duch czasów sprzyjał bezwzględności i bezczelności.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej