Przyjęty we wtorek przez rząd projekt nowego zapisu ustawy o IPN głosi, że kto publicznie i wbrew faktom przypisuje narodowi polskiemu lub państwu polskiemu odpowiedzialność lub współodpowiedzialność za popełnione przez III Rzeszę Niemiecką zbrodnie nazistowskie lub inne zbrodnie przeciwko ludzkości, pokojowi i zbrodnie wojenne, podlega karze grzywny lub karze pozbawienia wolności do lat 3. Taka sama kara ma grozić za "rażące pomniejszanie odpowiedzialności rzeczywistych sprawców tych zbrodni".
Jeśli sprawca działałby nieumyślnie, podlegałby karze grzywny lub ograniczeniu wolności. Nie byłoby przestępstwem popełnienie tych czynów "w ramach działalności artystycznej lub naukowej". Rząd chce też umożliwić wytaczanie za takie zwroty procesów cywilnych, m.in. przez Instytut Pamięci Narodowej i organizacje pozarządowe.
Według mecenasa Krzysztofa Wąsowskiego proponowane rozwiązania mogą pełnić funkcję odstraszającą. Jak zaznaczył, będzie podstawa prawna do wyciągnięcia odpowiedzialności przed polskim sądem. "Do tej pory naruszyciele czuli się zupełnie bezkarni" - podkreślił adwokat.
"Myślę, że żaden szanujący się wydawca, szanującego się pisma czy mediów, nie chciałby sobie pozwolić na tego typu zagrożenie działaniem władz Polski. To może wywrzeć psychologiczne wrażenie" - powiedział. "Teoretycznie takie pozwy dla polskiego wymiaru sprawiedliwości mogą nie mieć specjalnego znaczenia, ale jednak są uznawane jako silnie oddziaływujące i są brane pod uwagę. Przykładowo spółki czy podmioty gospodarcze, które nabywają nieruchomości objęte takim roszczeniem biorą to pod uwagę i stanowi to dla nich poważne ryzyko prawne" - wskazał Wąsowski.
Bardziej sceptyczny jest prof. Zbigniew Ćwiąkalski, prawnik-karnista, b. minister sprawiedliwości. Jak podkreślił, bardzo często tego typu określenia nie wynikają ze złej woli, tylko z braku wiedzy, a państwo nie powinno dekretować prawdy historycznej instrumentami prawa karnego.
"Czym innym jest umyślne pomawianie członków narodu polskiego o współdziałanie w tych zbrodniach, a czym innym nieumyślne, wynikające po prostu z niewiedzy" - powiedział PAP Ćwiąkalski. "Nie wiem, czy będziemy ścigać np. prezydenta Baracka Obamę" - dodał.
Według Ćwiąkalskiego, dobrze że zapisano, iż nie podlegałby karze np. historyk czy artysta. "Ryzykowne jest zaś, że mają odpowiadać inne osoby" - ocenił. Dodał zarazem, że nie byłby przeciwny karaniu osób ewidentnie pomawiające Polaków o autorstwo zbrodni, które bez wątpliwości nie zostały popełnione przez obywateli Polski". "Ale jest też i szare pole, gdzie poszczególne przypadki nie będą wcale jednoznaczne" - zaznaczył. Np. według niego dana osoba mogłaby się liczyć ze śledztwem za słowa, że zbrodni w Jedwabnem w 1941 r. dokonali Polacy.
Zdaniem Ćwiąkalskiego nie ma kanonicznej wersji historii, a państwo nie powinno dekretować tego przepisem karnym. Według niego wystarczające są obecne przepisy przewidujące ściganie za tzw. "kłamstwo oświęcimskie", zwane inaczej negacjonizmem.
Ustawa o IPN przewiduje karę do 3 lat więzienia dla tego, kto "publicznie i wbrew faktom" zaprzecza zbrodniom nazistowskim i komunistycznym (ściganym przez pion śledczy IPN). W Polsce najgłośniejszą taką sprawą był proces Dariusza Ratajczaka, umorzony w 2001 r. przez opolski sąd z powodu "nieznacznej szkodliwości społecznej czynu". W 1999 r. wykładowca Uniwersytetu Opolskiego dr Ratajczak wydał książkę "Tematy niebezpieczne", gdzie były tezy zaprzeczające używaniu gazu w niemieckim obozie Auschwitz-Birkenau do mordowania Żydów. Według autora, gaz ten służył jedynie do dezynfekcji więźniów. Po nagłośnieniu sprawy przez media, rektor uniwersytetu zawiesił Ratajczaka w prawach nauczyciela akademickiego, a prokuratura postawiła mu zarzut "kłamstwa oświęcimskiego". W 2010 r. Ratajczaka znaleziono martwego; prawdopodobnie popełnił samobójstwo.