Osoba bojaźliwa nie powinna być prokuratorem – mówi Krzysztof Parchimowicz, prezes powstającego stowarzyszenia prokuratorów Lex Super Omnia.
Jak pan reaguje, gdy czyta o sobie „Mateusz Kijowski prokuratury”? Albo gdy nowe stowarzyszenie jest porównywane do KOD-u?
Chciałbym, aby wszyscy, których to porównanie dotyczy, udowodnili swoją postawą, że na nie zasłużyliśmy.
Został pan zdegradowany z samego szczytu – Prokuratury Generalnej do rejonówki na warszawskim Mokotowie. Za co ta kara?
Zawsze byłem wyrazistym prokuratorem. Spodziewałem się, że zostanę zdegradowany na sam dół, do prokuratury rejonowej. Powodów degradacji oczywiście nie znam, ale się ich domyślam.
Czym mógł się pan narazić?
Powodem mogło być 5–7 decyzji merytorycznych lub personalnych, które podjąłem lub brałem udział w ich wypracowaniu, a także nieprawdziwa wzmianka prasowa i taki sam program telewizyjny. Uważam, że zostałem ukarany – bo przeniesienie na niższe stanowisko służbowe jest karą, a nie awansem – dlatego, że byłem „twarzą” decyzji o przeniesieniu zamiejscowych wydziałów do spraw przestępczości zorganizowanej, czyli tzw. pezetów z Prokuratury Krajowej do prokuratur apelacyjnych. Odwiedzałem kolejne wydziały i wyjaśniałem koleżankom i kolegom, że w takiej strukturze nie mogą czuć się pewnie, że jako prokuratorzy delegowani do centrali mają wprawdzie wyższe uposażenie, ale słabą pozycję zawodową. W każdej chwili można było ich odwołać z delegacji. Przekonywałem, że w prokuraturach apelacyjnych mają szanse na uzyskanie stanowiska służbowego, które zapewni im niezależność, a w przyszłości wyższe uposażenie. Wyjaśniałem, że „pezety” są częścią prokuratury powszechnej i bez współpracy z innymi komórkami ich działanie będzie nieefektywne. Tego poglądu nie zmieniłem do tej pory.
Ale ustawodawca zmienił. „Pezety” stały się częścią Prokuratury Krajowej jako wydziały zamiejscowe.
Uważam, że parlament, uchwalając obecną ustawę zakładającą, że ponownie w tych ważnych wydziałach będą pracować jedynie prokuratorzy delegowani z niższych jednostek, nie dostrzegł, że tworzy przepisy prawa, które mogą być wykorzystane w złej intencji.
Jest pan prokuratorem liniowym czy pałacowym?
Bez przesady z tym pałacowym. Wykonuję zawód prokuratora bez przerwy od 30 lat. Stanowiska funkcyjne zajmowałem przez 6, może przez 7 lat. Kilku propozycji nie przyjąłem. Najwięcej satysfakcji sprawiają mi wciąż czynności przeprowadzane osobiście.
Nie poszedł pan na L4, przyjął kopniaka na klatę. A do tego stanął na czele stowarzyszenia, które już otwarcie krytykuje „dobrą zmianę” w prokuraturze. Nie boi się pan Zbigniewa Ziobry? Kolejnych degradacji czy przeniesień kolegów? Dyscyplinarek?
Osoba bojaźliwa nie powinna być prokuratorem.
Co po latach zobaczył pan w rejonie?
To, w jakich fatalnych warunkach pracują prokuratorzy i urzędnicy prokuratury na Mokotowie. Nie wierzyłem własnym oczom.
A sprawy ciężkie?
Nieskromnie powiem, że mam wyższe kwalifikacje.
A ten moment, kiedy został pan prokuratorem, pamięta pan?
Był prima aprilis 1987 r. Zostałem mianowany na pierwsze samodzielne stanowisko wiceprokuratora Prokuratury Rejonowej w Hajnówce.
Ale czemu toga z czerwonym żabotem? Ludzie nie kochają prokuratorów. Szacki w powieści Zygmunta Miłoszewskiego ujął to tak: „Kto by oklaskiwał prokuratora. Przedstawiciela fachu, który zajmuje się głównie włażeniem politykom w dupę albo wypuszczaniem złych przestępców złapanych przez dobrą policję, albo partoleniem postępowań lub aktów oskarżenia. Gdyby znał swój zawód tylko z mediów, chodziłby w wolnych chwilach do sądu, żeby pluć prokuratorom na togi”.
W trakcie rozmowy kwalifikacyjnej w Prokuraturze Wojewódzkiej w Białymstoku – w lipcu 1984 r. – zapytano mnie, czy zdaję sobie sprawę, że prokurator nie jest kochany przez ludzi. Odpowiedziałem hardo, że nie zależy mi na powszechnym uwielbieniu. Mam już żonę i syna. Teraz dodałbym, że bardzo mi zależy na ludzkim szacunku. Poza tym intuicja podpowiadała, że chcę być prawnikiem, który pełni w procesie aktywną rolę.
Jaka sprawa utkwiła panu w pamięci?
Z tysięcy spraw, z którymi zetknąłem się od tego czasu, na pewno zapamiętam sprawę FOZZ: setki tomów akt, kasacje obrońców i prokuratora generalnego, poważne zagadnienia prawne, w tym problem natury konstytucyjnej. Sąd Najwyższy rozpoznawał wniesione kasacje w lutym 2007 r., w największej sali, wypełnionej publicznością i dziennikarzami. Byłem już wtedy na tyle dojrzałym prokuratorem, że przygotowałem sobie szklankę z wodą, by nie przegrać ze skutkami tremy. Trema w sądzie nie opuszcza mnie do dzisiaj, lecz zwykle działa mobilizująco.
Jest pan legendą w środowisku prokuratorskim. Z jednej strony mówią o panu „rogata dusza”, a z drugiej „współtwórca pezetów”, człowiek, który potrafi rządzić twardą ręką. Pana degradacja na wielu zrobiła wrażenie.
W sprawie tworzenia „pezetów” chciałbym sprostować. Przypisywane są mi bowiem cudze zasługi. To prokurator Ryszard Rychlik był ich organizatorem, trzymał wodze, orał – mną i kolegą Pawłem Korbalem. To była największa przygoda: pracowaliśmy nad stworzeniem prokuratorskiej struktury do zwalczania przestępczości zorganizowanej. W czerwcu minęły od tego momentu 22 lata. Przypomnę, że wówczas była krew na ulicach polskich miast, strzelano z broni automatycznej do ludzi, a w samochodach, budynkach i w drzwiach firm wybuchały podłożone ładunki. Naczelnik, a później dyrektor Rychlik, już w 1994 r. miał wizję nowoczesnej, sprawnej prokuratury i nas dwóch: młodych, ale już obytych prokuratorów. Z „pezetów” odszedłem po raz pierwszy w 1998 r., gdy weszły w życie nowe kodyfikacje. Musiałem trochę zwolnić, chciałem poznać smak nowego prawa i otrzymałem szansę występowania przed Sądem Najwyższym, co zawsze było moim marzeniem.
Jaki jest smak prawa?
Jest wytrawny.
Która sprawa była dla pana największym wyzwaniem?
Najważniejsze moje śledztwo właśnie się toczy. Przed rokiem powołałem rodzinny zespół śledczy. Jeździmy cyklicznie na Białoruś, w okolice Mira, w poszukiwaniu śladów po naszych zmarłych rodzicach. Niespodziewanie i w niecodziennych okolicznościach odnaleźliśmy kuzynkę, a z nią groby przodków. Nadal zbieramy wiadomości, które pozwalają nam lepiej zrozumieć rodziców i samych siebie. Wszystko opisujemy w swoim „Nad Niemnem – po latach”.
A pana największa porażka zawodowa to...
Przegranego sporu prawnego nie traktuję jako porażki, o ile zrobiłem wszystko, by przekonać arbitra – niekoniecznie sąd – do swoich racji. W 2005 r. zbrakło mi jednak determinacji, by przekonać przełożoną do wniesienia kasacji prokuratora generalnego na korzyść oskarżonego, w sprawie, w której wcześniej wnosiłem skutecznie o oddalenie kasacji obrońcy. Uważam, że gdyby mój projekt tej nowej, innej kasacji zyskał akceptację, to część problemów, związanych ze stykiem prawa karnego skarbowego i powszechnego, Sąd Najwyższy rozstrzygnąłby o 10 lat wcześniej.
Co w pracy prokuratora przynosi satysfakcję?
Po 30 latach pracy w prokuraturze poczucie satysfakcji rodzi niezmiennie sytuacja, gdy mogę ze spokojem powiedzieć, że sprawiedliwości stało się zadość. Mniej istotne jest dla prawnika działającego w imieniu państwa, czy będzie to trafne postanowienie o umorzeniu śledztwa, prawomocny wyrok skazujący, czy też korzystny dla podsądnego. W moim wieku zwraca się też uwagę na takie detale, jak zainteresowanie sądu wystąpieniem, uścisk ręki obrońcy po wyroku, skinienie głową strony procesu, czy uśmiechy i pozdrowienia wymieniane, bądź nie, na korytarzach mokotowskiej prokuratury.
Co najbardziej uwiera w tym zawodzie?
Irytuje mnie, tak jak i innych prokuratorów, nadmierny formalizm postępowania przygotowawczego, ten przerost formy nad treścią. Obecnie nierzadko można spotkać akta śledztwa, w których 60 proc. zawartości stanowią różne zarządzenia, odezwy, wnioski, korespondencja służbowa, postanowienia przedłużające bieg śledztwa, a jedynie 40 proc. dokumenty, które zawierają informacje o zdarzeniu będącym przedmiotem śledztwa. Drażni też inflacja prawa, czyli ciągłe zmiany prawa karnego. Kiedy widzę w telewizji polityka, który z uśmiechem informuje, że skierował zawiadomienie do prokuratury o możliwości uzasadnionego podejrzenia popełnienia przestępstwa, to wiem, że następnego dnia do prokuratur w całej Polsce wpłyną pocztą elektroniczną dziesiątki podobnych doniesień od osób, które podobnie jak ten polityk, ascetycznie i selektywnie przedstawią fakty, a pisma wypełnią subiektywnymi, rozbudowanymi ocenami.
Co jest lekiem na całe zło, z którym styka się prokurator?
Dla mnie ciągle sport. Nic tak skutecznie nie wypiera stresu, jak ból całego ciała. Jeszcze do niedawna przesadzałem, gdyż chciałem dorównać dorosłym synom. Teraz już dorosłem do niższych gór, spokojniejszej jazdy rowerem, pływania jedynie wzdłuż brzegu jeziora, spaceru na łyżwach i nartach.
Czyta pan dużo?
Polską normę znacznie chyba przekraczam. Powieści Johna Steinbecka mógłbym czytać na okrągło. Ostatnio zainteresował mnie „Okularnik” Katarzyny Bondy. Sięgnąłem po książkę głównie z powodu lokalnych smaczków, gdyż akcja toczy się w Hajnówce. W trakcie czytania doceniłem wartość wątku historycznego, bowiem o zbrodni oddziału „Burego” słyszałem wcześniej, ale niewiele. Teraz chcę przeczytać w całości „Kwiaty polskie” Juliana Tuwima, by zrozumieć, co poeta miał na myśli, gdy tęsknił za prawem i sprawiedliwością.