Zagrożeń dla ludzkiego życia i zdrowia zawsze było wiele, a nowe wciąż się pojawiają. Szczególną rolę w ich ograniczaniu odgrywa prawodawca - pisze prof. Cezary Kosikowski.

(...)

Współcześnie uczyniono bardzo wiele dla zwiększenia bezpieczeństwa obrotu prawnego. Jest ono ważne nie tylko dla przedsiębiorców, lecz także dla konsumentów. Przyjęliśmy tzw. mieszany model ochrony, który zakłada równoległą ochronę konkurencji w sferze prawa publicznego (prawa antymonopolowego) i prawa prywatnego (prawo o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji i nieuczciwych praktyk rynkowych). Narodziło się prawo konsumenckie, bo dotychczasowe ramy ochrony cywilnoprawnej konsumentów okazały się niewystarczające. Jego dalszy rozwój jest jednak utrudniony przez to, że reprezentacja konsumentów wciąż jest zbyt słaba wobec silnego lobby przedsiębiorców, zwłaszcza instytucji kredytowych i finansowych.
A właśnie na rynku usług finansowych wyłaniają się nowe zagrożenia dla bezpieczeństwa, m.in. dlatego że społeczeństwo, którego spora część żyła jeszcze w ustroju socjalistycznym, nie ma zielonego pojęcia o funkcjonowaniu współczesnych instytucji kredytowych, o giełdzie i funduszach inwestycyjnych, powierniczych czy emerytalnych. Ludzie przegrywają z bankami i zakładami ubezpieczeń. Dlatego wielu zwraca się do firm pożyczkowych i tych pokroju SKOK-ów czy Amber Gold, czego konsekwencje wszyscy już znamy.
Kolejne ryzyka czekają już w kolejce, bo bankowość elektroniczna stała się łakomym kąskiem dla hakerów. W tym zakresie ochrona prawna jest zbyt słaba. Państwo nie radzi sobie nawet ze złodziejami bankomatowymi, a to jest w końcu pryszcz w porównaniu do włamań internetowych do systemu bankowego. Spora w tym zasługa naszego strachu przed inwigilacją, który skutkuje tym, że rozwiązania akceptowane przez obywateli nie nadążają za nowymi technologiami, a te, które mają ułatwić walkę z cyberprzestępczością, budzą kontrowersje.
Pewnie, że nie jest człowiekowi przyjemnie, gdy ma świadomość, iż jego rozmowy, korespondencja, miejsce pobytu oraz zainteresowanie programami zamieszczonymi w internecie stają się przedmiotem inwigilacji ze strony właściwych służb. W czasie stanu wojennego śmialiśmy się z głosu płynącego z telefonicznej słuchawki „rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana”, a to była niemalże elegancja w porównaniu do metod działania służb specjalnych wkraczających nad ranem do domu i rzucających wszystkich zastanych w mieszkaniu na podłogę. Można oczywiście inaczej, ale trzeba to umieć. Sam leżałem kiedyś na podłodze paryskiej kawiarni na wyraźną prośbę francuskiej policji broniącej ludzi przed terrorystami. Francuzów, mimo ich przywiązania do wszelkich swobód, tego rodzaju praktyki nie oburzały. My zaś musimy je zrozumieć, bo zagrożenie terrorystyczne stało się realne.
Jak na ironię my, Polacy, jesteśmy z kolei wrażliwi na ochronę naszych danych osobowych. Jednocześnie sami bezmyślnie udostępniamy przy każdej okazji wszelkie informacje o sobie, o ile wiąże się to z jakąś promocją i możliwością uzyskania np. rabatu na zakupy. Potem firmy handlują tymi danymi w sposób trudny do uchwycenia, a my mamy o to niesłuszne pretensje do przepisów.
Obowiązujące prawo uczyniło bardzo wiele dla zabezpieczenia własności przemysłowej i intelektualnej. Szczególnie istotny postęp miał miejsce w dziedzinie ochrony praw wynalazców. Gorzej jest z prawem autorskim, na czym cierpią wszyscy twórcy (naukowcy, artyści, kompozytorzy i wykonawcy, malarze i rzeźbiarze, twórcy filmowi i telewizyjni). Ten problem odczuwam na własnej skórze i w kieszeni.
Przyjęte rozwiązania doprowadziły do umocnienia się wydawców świadomych tego, że dzieła naukowe bez publikacji nie mają większej wartości i nie liczą się do oficjalnego dorobku. Wydawcy znają też naturę autorów, z których większość może nie jeść i nie pić, aby tylko ludzkość poznała ich przemyślenia. Dlatego wydawcy sami przygotowują umowy wydawnicze (licencyjne) i nie pozostawiają w ich treści żadnych złudzeń co do tego, że od autora można żądać wszystkiego, a od wydawcy niczego. Najlepiej, by autorzy dopłacali do wydania dzieła i nie żądali honorarium.
Gdy mimo to znajdzie się jakiś uparty autor domagający się wypłaty wynagrodzenia, to wydawca zaproponuje mu kwoty godne zarobków sprzątaczki w przedszkolu, płatne w ratach przez wiele lat. Wyjątkowo bywa inaczej (np. przy wysokonakładowych bestsellerach lub wydawnictwach okazjonalnych). Autorzy czują się bezsilni.
Są także inne obszary życia społecznego, gdzie obowiązujące prawo nie gwarantuje bezpieczeństwa naszym interesom. Największym rozczarowaniem jest dla mnie polskie prawo pracy i prawo ubezpieczeń społecznych. Podczas wykładów akademickich prof. W. Szubert przekonał mnie, że dorobek prawa pracy ulega stałemu powiększeniu, co zawdzięczamy głównie ruchom robotniczym i związkom zawodowym. Ucieszyłem się, gdy w Polsce w latach 70. uchwalono kodeks pracy i gdy dekadę później robotnicy upomnieli się o swoje prawa pracownicze.
(...)
Cały felieton czytaj w eDGP.