Wchodząc do UE, Polska nie zgłosiła wniosku o zwolnienie jej z obowiązku przyjęcia euro. Zamiana złotego na unijną walutę jest więc przesądzona, czy się to komuś podoba, czy nie
O euro słyszy się w Polsce coraz częściej, co niewątpliwie zawdzięczamy zbliżającym się wyborom parlamentarnym. Głos w toczącej się dyskusji najchętniej zabierają politycy, bo przecież każdy z nich zna się na tej sprawie jak mało kto. Jedni przekonują do wspólnej waluty i obiecują jej wprowadzenie, podając nawet daty (w przeszłości mieliśmy np. słynne „euro na Euro 2012”). Drudzy zaklinają się, że nigdy nie sprowadzą takiego nieszczęścia na polską ziemię. Są też łaskawcy, którzy decyzję uzależniają od woli ludu, i proponują przeprowadzenie referendum.
Wokół euro powstały liczne mity i zakłamania. W ich cieniu pozostają natomiast fakty, których znajomość pozwoliłaby wyzbyć się strachu związanego z przyjęciem europejskiej waluty. Ułatwiłaby też zrozumienie, że konsekwencje wprowadzenia euro odczują nie tylko konsumenci, lecz także producenci, usługodawcy, a także gospodarka i państwo jako całość.
Fakty są zaś następujące: Wspólną walutę przyjęło 19 państw członkowskich UE, tworząc tzw. strefę euro. Używa jej również sześć państw nieczłonkowskich (Watykan, Andora, San Marino, Monako, Kosowo, Czarnogóra). Z różnych powodów nie ma natomiast euro w 9 należących do Unii krajach, zwanych z tego powodu państwami objętymi derogacją. Niezależnie od powyższego euro jest jednak walutą obowiązującą w całej UE w tym sensie, że to w niej prowadzi się unijne finanse i statystykę oraz rozliczenia finansowe z państwami członkowskimi. Jest ona środkiem płatniczym uznawanym na całym świecie na równi z dolarem amerykańskim, funtem brytyjskim i frankiem szwajcarskim.
Rozległą problematykę euro reguluje przede wszystkim prawo unijne (pierwotne i wtórne), a jedynie uzupełniająco i w wąskim zakresie także prawo krajowe państw członkowskich UE. To prawo unijne określa bowiem kompetencje organów i instytucji unijnych oraz prawa i obowiązki państw członkowskich UE w dziedzinie euro. To ono reguluje procedurę wprowadzania euro oraz związane z tym uprawnienia i obowiązki państw członkowskich. To ono opisuje całą infrastrukturę funkcjonowania strefy euro i sytuację prawną państw pozostających poza nią. Oznacza to, że prawodawca unijny nie pozostawił zbyt wiele miejsca na regulowanie zagadnień dotyczących euro przez prawodawcę krajowego (chociaż wymaga od niego dostosowania np. przepisów konstytucyjnych czy prawa bankowego).
Dzięki pracom profesjonalistów (ekonomistów i prawników) o euro wiemy praktycznie wszystko, co należy: zarówno to, kiedy i w jaki sposób może dojść do wprowadzenia go przez dane państwo członkowskie, jak i to, jakie są korzyści lub straty związane z przyjęciem tej waluty lub pozostawaniem przy walucie narodowej (choć te ustalenia, niestety, rzadko znają codzienni użytkownicy podstawowych mediów).
Nie są też tajemnicą doświadczenia państw, które po uzyskaniu członkostwa w UE podjęły z pozytywnym skutkiem trud wejścia do strefy euro. Prowadzono w nich różnorakie akcje wyjaśniające i propagujące ideę euro. Tam też obawiano się wzrostu cen, ale ten miał miejsce na ogół przed, nie zaś po wprowadzeniu euro. Natomiast u nas lekcji na ten temat udzielił przed wyborami prezydenckimi jeden z kandydatów, posługując się przykładem cen sprzedaży warzyw. Wyszło na to, że skoro nie zarabiamy tak, jak w Unii, to po wprowadzeniu euro nie będzie nas stać na kupienie pomidorów. Adio pomidory ukochane!
Wraz z prawnym ustanowieniem unii walutowej i gospodarczej (UWG), co wynika z postanowień traktatów z Maastricht i Lizbony, po stronie państw członkowskich UE istnieje obowiązek zamiany waluty narodowej na euro. Realizacja tego obowiązku wymaga spełnienia warunków konwergencji (ekonomicznej i prawnej) i przejścia przez określony system unijnej kontroli. UE nie chce bowiem, aby w strefie euro znalazły się państwa mające problemy z deficytem i długiem publicznym (kryteria budżetowe) oraz z inflacją i wahaniami kursów walutowych oraz długoterminowych stóp procentowych (kryteria monetarne). Od państw aspirujących do strefy euro wymaga się też, aby dostosowały one prawo krajowe do prawa unijnego w zakresie dotyczącym zapewnienia niezależności Europejskiego Systemu Banków Centralnych (ESBC i centralnego banku państwa członkowskiego (konwergencja prawna).
Referendum już było
Pada więc pierwszy mit, wedle którego nie mamy obowiązku zamiany złotego na euro. Mamy, bo wynika on z naszego członkostwa w UE. Nie ma więc sensu domaganie się przez niektórych polityków przeprowadzenia w tej sprawie referendum. Naród wypowiedział się już w referendum na temat wejścia do UE i to wystarczy. Czego zresztą mogłyby dotyczyć pytania referendalne, skoro obowiązek udziału w strefie euro jest przesądzony, a państwo aspirujące do tej strefy nie ma wpływu na datę wejścia do niej? Polska nie zgłosiła wniosku o zwolnienie jej z obowiązku przyjęcia euro. Nikt też nie oczekuje od nas składania ponownej deklaracji woli uczestnictwa w UE opartej na idei UWG. Nie można też żądać przeprowadzenia referendum zatwierdzającego na podstawie art. 235 ust. 6 Konstytucji RP, ponieważ przepis ten nie dotyczy rozdziału X ustawy zasadniczej.
W konfrontacji z faktami pada także drugi mit, który pozwala niektórym politykom dość niefrasobliwie oznaczać rok wejścia Polski do strefy euro. To jest kolejna bzdura. Prawo unijne nigdy nie wyznaczało członkom UE terminu, w którym mają one podjąć i zrealizować obowiązek wejścia do strefy euro. UE wymaga natomiast od państw objętych derogacją przedstawiania tzw. programów konwergencji i ich aktualizacji oraz poddaje je ocenie. Dzięki temu UE doskonale orientuje się w postępach (lub ich braku) państw członkowskich w dążeniu do strefy euro. Informacje o stanie gospodarki i finansów publicznych oraz waluty narodowej płyną do UE także z wielu innych źródeł, w tym ze sprawozdań i statystyk, które państwa członkowskie przedkładają organom i instytucjom Unii. Na tej podstawie UE może stosować wobec państw członkowskich różne instrumenty oddziaływania (np. stwierdzając występowanie nadmiernego deficytu publicznego lub ograniczając możliwości korzystania ze środków unijnych).
Od państwa objętego derogacją oczekuje się natomiast podjęcia działań prowadzących do strefy euro, czyli: 1) przed włączeniem waluty narodowej do Mechanizmu Stabilizowania Kursów (ERM II), 2) od tego momentu do dnia wydania decyzji Rady o uchyleniu derogacji, 3) od tego dnia do momentu przystąpienia do strefy euro, 4) od przystąpienia do strefy euro. To zaś oznacza, że euro możemy mieć nie wtedy, gdy ogłosi to jakiś polityk, a nawet polski organ władzy publicznej, ale dopiero wtedy, gdy przejdziemy żmudną i długą (zwykle 4–6 lat) drogę kwalifikacji i zostaniemy przyjęci do UWG. Sami, możemy co najwyżej wyznaczać sobie terminy podejmowania czynności wymaganych przez prawo unijne na drodze do euro i to też nie zawsze.
Najważniejszym orężem stosowanym przez władze UE wobec państw objętych derogacją jest zróżnicowanie sytuacji finansowej i gospodarczej oraz prawnej i politycznej członków UE podzielonych na państwa strefy euro i państwa objęte derogacją. Sytuacja tych ostatnich jest gorsza od sytuacji państw strefy euro dlatego, że nie odnoszą się do nich tożsame uprawnienia i obowiązki. Ponadto przedstawiciele państw objętych derogacją nie mogą wchodzić w skład pewnych gremiów decyzyjnych w organach lub instytucjach UE. W najlepszym razie dostawia się dla nich zydelek, na którym siedząc mogą obserwować, jak cywilizowana Europa decyduje, bez ich udziału, o problemach UE. Najbardziej lakonicznie rzecz ujmując państwa nie mające euro grają więc sobie w II lidze unijnej.
Oto nasze towarzystwo
W powstawaniu strefy euro zaznaczyły się dotychczas dwa etapy. Pierwszy rozpoczął się w maju 1998 r. Wtedy dokonano pierwszych przyjęć do strefy euro, kwalifikując wówczas 11 państw członkowskich. To wtedy też na wniosek Wielkiej Brytanii i Danii zastosowano tzw. opcję opt-out, co zwolniło te państwa z obowiązku zamiany waluty narodowej na euro. Żadne inne państwo nie wystąpiło też z wnioskiem o zwolnienie go z obowiązku przyjęcia euro. Natomiast Szwecja najpierw zraziła się negatywnym wynikiem referendum, potem zaś nie przeszła przez sito ERM II. Po 2000 r. do strefy euro przyjmowano inne aspirujące do tego państwa członkowskie. Dotychczas z możliwości wejścia do strefy euro skorzystały kolejno: Grecja, Słowenia, Cypr i Malta oraz Słowacja, a ostatnio trzy państwa nadbałtyckie (Estonia, Łotwa i Litwa). One uznały, że im „opłaca się” być tam wcześniej niż później. Zwróćmy uwagę na to, że wśród tych państw znajdują się w przewadze te, które razem z Polską przyjmowano do UE. Polska nie ma prawa tłumaczyć swoją absencję w strefie euro względami, na które mogą powoływać się Dania i Wielka Brytania oraz Szwecja. My zostaliśmy w towarzystwie Czech, Węgier, Rumunii, Bułgarii i Chorwacji, bo państwa te są wciąż dalej niż bliżej od możliwości wypełnienia kryteriów konwergencji. Sami wybraliśmy sobie takie towarzystwo.
Kazus Polski zasługuje jednak na odrębną uwagę, ponieważ inne państwa spoza strefy euro chcą, lecz nie mogą do niej wejść. My zaś nie chcemy i przez to też nie możemy. Nam bardziej „opłaca się” żyć bez euro, o czym decyduje głównie wygoda polityczna. My wolimy korzystać ze statusu prawnego państwa objętego derogacją, bo wtedy nie musimy dostosować zakresu sektora finansów publicznych do wymogów unijnych (np. sprawa OFE). My wolimy, inaczej niż w UE, liczyć wartość PKB oraz deficytu i długu publicznego, bo wtedy łatwiej jest wykazać, przynajmniej przed polskim społeczeństwem, wzrost PKB i spadek deficytu oraz długu publicznego. Dla nas jest obojętne to, czy Komisja Europejska podejmie decyzję stwierdzającą występowanie u nas nadmiernego deficytu publicznego, czy też zdejmie z nas tę klątwę. My nie chcemy, aby NBP stał się wykonawcą poleceń Europejskiego Banku Centralnego, ani tego, by zlikwidowano Radę Polityki Pieniężnej. Po co nam zmiana obowiązującej konstytucji, skoro – zdaniem opozycji – prowadziłoby to do pozbawienia Polski suwerenności finansowej, zwłaszcza monetarnej. Uważamy zatem, że lepiej jest „doić” UE, jak tylko się da, nawet nieuczciwie (patrz liczne przypadki zwrotu nieprawidłowo pozyskanych lub wykorzystywanych dotacji unijnych) niż podejmować i przeprowadzać niepopularne społecznie oraz ryzykowne politycznie reformy finansów publicznych. Przecież do tego trzeba wiedzy, chęci i odwagi, a tego wszystkiego zabrakło naszym kolejnym władzom, gdy zrezygnowały z realizacji „Strategii dla Polski” autorstwa Grzegorza Kołodko.
Trzecia bzdura
Nadszedł też czas, by obalić trzeci mit polegający na przekonaniu, że przyjęcie euro przyniesie więcej szkody niż korzyści i dlatego nie ma się co spieszyć z jego wprowadzeniem. Czy rzeczywiście należy biernie czekać na nadejście lepszych czasów (czytaj: „gdy nie będziemy już przy władzy”). Kolejna bzdura. Polscy ekonomiści już dawno w sposób obiektywny ustalili, co może być korzyścią, a co stratą lub zagrożeniem związanym z przyjęciem euro. W ustaleniach tych uwzględniono zarówno interes konsumentów i przedsiębiorców, jak i interesy polskiej gospodarki i państwa. Bilans ten odnoszono do efektów, które mogą pojawić się w krótkim i dłuższym okresie. Ostatecznie przyjęto, że w tym rachunku przewaga jest po stronie korzyści. Ale polscy politycy nie liczą się z tymi argumentami.
Znawcy finansów publicznych zasadnie podkreślają, że podjęcie starań o wejście do strefy euro tworzy dla polskich władz kapitalną okazję uzasadniającą i usprawiedliwiającą konieczność podjęcia na szeroką skalę reformy finansów publicznych w Polsce. Bardziej sceptycznie nastawieni ekonomiści proponują zaś, aby starania o wprowadzenie euro rozpocząć wtedy, gdy kurs euro ustali się wobec złotego na poziomie 3,8–4,2. NBP opracował w 2009 r. „Raport na temat pełnego uczestnictwa RP w trzecim etapie Unii Gospodarczej i Walutowej”. Rok później pełnomocnik rządu ds. wprowadzenia euro przez RP ogłosił Ramy strategiczne narodowego planu wprowadzenia euro. Dokumentów tych nie upowszechniono jednak w podstawowych mediach publicznych. Profesjonalna wiedza o euro nie trafiła do narodu oraz – jak podejrzewam – do naszych polityków.
Nie podjęto w Polsce żadnej akcji edukacyjnej i propagandowej dotyczącej euro, co nie przeszkadza badaczom opinii publicznej szacowania tego, jak wielu Polaków jest przeciwko wprowadzeniu euro. Sytuacja ta trwa zresztą dalej, co znakomicie sprzyja głoszeniu kolejnych bzdur na temat euro. Polskiemu rządowi ani kolejnym prezesom NBP nie spieszyło się więc z przyjęciem euro. W ich ocenie więcej można stracić niż zyskać zamieniając walutę narodową. To jest zrozumiałe. Jeżeli straci się władzę, to otrzymywanie emerytury lub renty bądź zasiłku dla bezrobotnych, nawet w euro, nie jest tym samym, co piastowanie urzędów i funkcji publicznych.
Dzisiaj przeciętny Kowalski nadal nie ma szansy na to, aby poznać bardzo przystępne i krótkie opracowania na temat euro, które pochodzą od Komisji Europejskiej (np. „Jedna waluta dla jednej Europy. Droga do eur” ) lub NBP (np. „Euro w Polsce. Co się zmieni?”). Szkoda, bo to one zawierają odpowiedzi na wszystkie podstawowe wątpliwości i obawy związane z wprowadzeniem euro. Może lepiej ogłosić je w mediach zamiast męczyć ludzi wywiadami ze skandalizującymi politykami? Ciekawy jestem, czy parlamentarzyści sięgnęli po opracowanie Biura Analiz Sejmowych z 2013 r. „Wprowadzenie euro w Polsce – za i przeciw”? Gotowy jestem wręcz przyjmować zakłady, że nieliczni poznali kolejny raport NBP z listopada 2014 r. „Ekonomiczne wyzwania integracji polski ze strefą euro”. Nie wierzę też w to, że przeciwnicy euro zapoznali się z opracowaniem NBP z 2013 r. „Kryzys w strefie euro. Przyczyny, przebieg i perspektywy jego rozwiązania”.
Jest bowiem tylko jeden powód, dla którego można mieć zastrzeżenia do regulacji prawnej euro. Unijne prawo nie przewiduje możliwości opuszczenia strefy euro w sposób dobrowolny lub w wyniku decyzji władz UE. Mamy zatem kazus Grecji, która doskonale wie o tym, że nikt jej nie może wyrzucić. Ale mamy jeszcze gorszy przypadek. Otóż od wielu lat większość państw strefy euro przestała wypełniać te lub inne kryteria konwergencji. Aż 24 z nich było lub jest objęta decyzją o stwierdzeniu występowania nadmiernego deficytu, ale z tego faktu nic nie wynika i państwa strefy euro nadal decydują o tym, czy przyjąć inne państwa do strefy euro.
Trzeba jednak wyraźnie podkreślić to, że reagując na światowy kryzys finansowy UE zadbała o państwa strefy euro. To do nich odniosła nowe zasady integracji finansowej (stabilność finansowa i równowaga makroekonomiczna) oraz zobowiązała je do przestrzegania jednolitej rachunkowości i sprawozdawczości. To wobec państw strefy euro wprowadzono obowiązek stosowania nowych średniookresowych prognoz i ram planowania budżetowego. To wobec tych państw zastosowano nowe formy wzmocnienia nadzoru budżetowego i dyscypliny finansów publicznych, zapewniając również stabilność, koordynację i zarządzanie (Pakt Fiskalny). Wreszcie tylko dla państw strefy euro wprowadzono nowe formy pomocy finansowej (Europejski Mechanizm Stabilizacji Finansowej i Europejski Mechanizm Stabilności). Postanowiono więc ratować strefę euro, a w polityce pieniężnej wyłoniła się idea stworzenia tzw. unii bankowej. Nie martwy się więc o przyszłość strefy euro.
To się nam opłaci
Myślmy o sobie, bo UE nie zajęła się państwami objętymi derogacją. Nie liczmy na to, że ta postawa ulegnie kiedyś zmianie. Liczmy na siebie, bo to my musimy chcieć grać w I lidze europejskiej. Bez przeprowadzenia reformy finansów publicznych, zwłaszcza wydatków publicznych, wiele nie da się poprawić. Bojaźń naszej władzy finansowej przed pełnym wdrożeniem idei budżetu zadaniowego i autentycznego wydłużenia horyzontu czasowego w planowaniu finansowym jest niezrozumiała. Minister finansów woli nadal uprawiać sztuczki kuglarskie autorstwa swego poprzednika (np. odmienne od wymaganego w UE pojmowanie sektora finansów publicznych oraz ustalanie wysokości PKB i deficytu publicznego) niż reformować finanse publiczne.
To nie jego zasługą jest decyzja Komisji Europejskiej zdejmująca z Polski zarzut występowania nadmiernego deficytu publicznego. UE nie przeprowadzi w Polsce oczekiwanych przez nią reform, bo ich brak wynika przede wszystkim z naszych problemów. Europejskiego Banku Centralnego nie poraża sceptycyzm prezesa NBP i członków Rady Polityki Pieniężnej w sprawie wejścia Polski do strefy euro. UE nie osłabia fakt, że Polska nie jest w stanie zmienić kilku przepisów swojej konstytucji w części dotyczącej waluty i centralnego banku państwa. Polski parlament nie bierze pod uwagę tego, że zmieniając niektóre przepisy obowiązującej konstytucji jako datę wejścia w życie ustawy zmieniającej można byłoby przyjąć dzień wydania decyzji Rady o uchyleniu derogacji. Takie rozwiązanie z pewnością spotkałoby się ze zrozumieniem UE, a jednocześnie powinno odpowiadać tym, którzy nie chcą i nie wierzą w przyjęcie Polski do strefy euro.
Czy można więc mieć jakiegokolwiek nadzieję na wprowadzenie euro w Polsce ? Można i trzeba. Należy jednak wybrać takie władze, które zechcą wreszcie działać w interesie wyborców oraz polskiej gospodarki, nie zaś w interesie swoich partii politycznych. Władza powinna zainicjować marsz ku strefie euro. To od niej należy oczekiwać zorganizowania i przeprowadzenia na masową skalę profesjonalnej edukacji społeczeństwa na temat euro. To od NBP i jego organów należy wymagać, aby dążyły do spełnienia monetarnych kryteriów konwergencji. To od rządu i ministra finansów trzeba oczekiwać rychłego podjęcia reformy finansów publicznych. Zróbmy to dla siebie, a nie tylko dla wypełnienia budżetowych kryteriów konwergencji. Nie bójmy się rozpocząć reformy struktury i tytułów oraz wysokości wydatków publicznych, bo to tutaj tkwią szanse na rozwiązanie wielu problemów społecznych i gospodarczych. Gdyby udało się zmusić dysponentów środków budżetowych do rygorystycznego stosowania zasad budżetu zadaniowego, to już dawno przestalibyśmy wydawać publiczne pieniądze głupio i niepotrzebnie!
Uruchomienie procedury wejścia do strefy euro oprzyjmy jednak wyłącznie na ustaleniach specjalistów (ekonomistów, finansistów), eliminując w ten sposób przypadkowość i polityczne gierki partyjnych liderów. Wprowadzenie euro w Polsce ma bowiem przynieść korzyści naszemu społeczeństwu i gospodarce, nie zaś zaspokajać partyjne ambicje i interesy. ©?
Przedstawiciele państw objętych derogacją nie mogą wchodzić w skład pewnych gremiów decyzyjnych w organach lub instytucjach UE. W najlepszym razie dostawia się dla nich zydelek, na którym siedząc, mogą obserwować, jak cywilizowana Europa decyduje, bez ich udziału, o problemach UE
Czego mogłyby dotyczyć pytania referendalne, skoro obowiązek udziału Polski w strefie euro jest przesądzony, a państwo aspirujące do tej strefy nie ma wpływu na datę wejścia do niej?