Żyjemy pod nieustanną presją bycia pierwszymi. Kwestia ta nie omija takiej dziedziny, jak dostęp do kultury. Szczególnie w gronie ludzi młodych każdy chce być trendsetterem czyli tym, który jest na czasie, kreuje mody i opinie swojego środowiska. Filmowe i serialowe nowości ma na dysku jeszcze przed polską premierą, przeszedł już „Wiedźmina 3”, z komórki lecą bity z najnowszej płyty ulubionego artysty, a kolegom na szkolnym korytarzu chwali się, że widział już wykradziony ze studia najnowszy zwiastun kolejnej części „Gwiezdnych wojen”.
To właśnie do tego pędu za nowością odwołują się m.in. internatowi naciągacze, którzy do perfekcji opanowali umiejętność wykorzystywania słabości internautów. Gdy na dwa dni przed premierą piątego sezonu „Gry o tron” do sieci wyciekły cztery odcinki serialu, chwilę później zaroiło się od stron oferujących ich obejrzenie za drobną opłatą. Tego typu oferty pojawiają się zresztą zawsze przy okazji głośniejszych premier, a co więcej nie jest potrzebny do tego żaden wyciek. Bo wcale nie chodzi o to, by ktoś obejrzał film, lecz by zapłacił za tego typu możliwość. W popularnych serwisach typu YouTube, a także w wyszukiwarkach znaleźć można ogłoszenia zachęcające do obejrzenia hitowego tytułu.
Mechanizm jest prosty – na serwis lub stronę wrzuca się zgodnie z prawem fragmenty zwiastuna pisząc, że administracja serwisu usuwa cały film i podając link, pod którym można z niego skorzystać. Po przejściu na stronę czeka nas okno z prośbą o wpisanie numeru telefonu bądź dokonanie mikropłatności sms-owej – zaledwie 2-3 złote+VAT. To dla internauty żaden wydatek, tym bardziej, że ponoszony wirtualnie zmaterializuje się dopiero w postaci rachunku za komórkę. A po zapłacie czeka na odbiorcę przykre rozczarowanie – okno ładowania filmu zaczyna wczytywać pożądany plik lecz staje np. na 77% lub podaje informację o błędzie kodeków. W ten sposób odbiorca przekonany jest, że wina leży po stronie jego komputera.
Na podobnej zasadzie oferuje się użytkownikom internetu dostęp do sygnału stacji telewizyjnych, transmisji sportowych, kody do gier i inne „wirtualne dobra”. Jednak tego typu wyłudzenie nie zawsze kończy się stratą kilku złotych i frustracją. Czasem podając swój numer telefonu lub dane karty bankowej możemy stać się ofiarą dużo większego przekrętu. Oto bowiem nieświadomie zamówimy jakiś rodzaj usługi typu premium, która obciążać będzie nasze konto opłatami za niechciane smsy lub odnawiany co miesiąc abonament. Zanim się zorientujemy, rachunek może wynieść od kilkudziesięciu do kilkuset złotych, a i sama procedura rezygnacji okazuje się na tyle skomplikowana i obwarowana, by jak najdłużej przynosić zysk internetowym oszustom. Czasem do tego, by stać się nieświadomym abonentem, wystarczy już samo wejście na stronę i zaakceptowanie niewinnie wyglądającej zgody na korzystanie z serwisu, która okazuje się być oświadczeniem woli i skutkuje otrzymywaniem wezwań do zapłaty.
W sam proces zaangażowanych jest oczywiście wielu jak najbardziej legalnych pośredników – operatorów komórkowych czy bankowych, internetowych providerów itp. Wszyscy oni czerpią zyski z ruchu w sieci i dokonywanych przez nas operacji. Nie leży więc w ich interesie, by ostrzegać nas przed możliwością wpakowania się w kłopoty.
Innym ze sposobów na wykorzystanie naiwności użytkowników internetu jest instalowanie na ich komputerach złośliwego oprogramowania. Może ono wykradać wrażliwe dane takie jak np. hasła do kont pocztowych, bankowych itp. Może wykorzystywać komputer bez wiedzy właściciela do hackerskich ataków, albo zaprzęc go do innej wirutalnej pracy przynoszącej realne zyski. Nie tak dawno przekonali się o tym klienci jednego z programów sieci torrent, który pod przykrywką akcji charytatywnej instalował na ich komputerach oprogramowanie działające w tle jako „wykopywarka” bitcoinów czyli internetowej waluty.
Oczywiście istnieją pirackie serwisy, w których treści są rzeczywiście dostępne. One jednak także nie działają przecież pro publico bono. Czerpią przychody z reklam, a od użytkowników pobierają opłaty bądź to za dostęp do plików w wyższej niż standardowa jakości, bądź za możliwość pobrania danych na dysk. I bynajmniej nie dzielą się przychodami z twórcami.
Największą popularnością cieszą się seriale (ok. 650-750 milionów odtworzeń odcinków rocznie). Nielegalnie udostępnione filmy notują ok. 400-500 milionów odtworzeń rocznie. Tymczasem producenci i autorzy dóbr kultury liczą straty w milionach złotych. I nie są to bynajmniej szacunki wynikające wyłącznie z potencjalnie utraconych wpływów. Znaczenie ma tu również to, że wydawane przez internautów pieniądze zamiast do twórców, trafiają w ręce przestępczych spółek zarejestrowanych w rajach podatkowych i prawnych.
W Fundacji Legalna Kultura, prowadzącej od 3 lat szeroko zakrojoną kampanię edukacyjną i informacyjną oraz stale rozbudowywaną Bazę Legalnych Źródeł czyli rejestr autoryzowanych serwisów zapewniających dostęp do treści kultury, trwają obecnie prace nad stworzeniem zaawansowanej Wyszukiwarki Legalnych Plików. To unikalne na skalę europejską, a być może nawet światową centrum informacji, które pozwoli internautom na znalezienie w sieci konkretnych tytułów dostępnych w sieci z poszanowaniem praw autorskich. Premiera Wyszukiwarki będzie miała miejsce jesienią.
Jednak rozwiązanie problemu nielegalnych źródeł w internecie to wyzwanie, które dotyczy całego społeczeństwa. Wymaga bowiem zarówno zmian prawnych, skutecznych narzędzi do ścigania przestępców jak i zmiany mentalności odbiorców. Społeczne przyzwolenie na piractwo sprawiło, że internetowi oszuści czują się dziś do tego stopnia bezkarni, że posuwają się do okradania użytkowników. To od nas wszystkich zależy czy będziemy napędzać ich szemrany biznes, czy też zdecydujemy się korzystać z legalnych i bezpiecznych źródeł.