"Chemia z Niemiec" to hasło marketingowe, na które przez wiele lat byłam impregnowana. Nie rozumiałam, dlaczego niektórzy wolą kupować z dostawczego żuka proszki do prania, które stoją również na półce w sklepie za rogiem. Nie rozumiałam, dopóki nie spróbowałam. Ubrania wyprane po niemiecku rzeczywiście okazały się lepiej doprane i ładniej pachnące. Opowieści o tym, jak zmienia się jakość tego samego produktu w zależności od tego, czy mają go kupić klienci na Zachodzie, czy w Polsce, przestały być legendą.
Ale to, co jest najwyżej irytujące na poziomie proszku do prania, robi się prawdziwie żenujące, gdy chodzi o ludzkie życie. Z informacji, jakie DGP uzyskał w Biurze Rzecznika Ubezpieczonych, wynika, że ta sama zasada – jakość produktu zależy od miejsca, w którym jest oferowany – obowiązuje również w ubezpieczeniach turystycznych. Tam, gdzie Niemiec czy Francuz uzyska odszkodowanie za krzywdę doznaną w wyniku zamachu lub zamieszek, Polak obejdzie się smakiem. Polscy touroperatorzy dotąd nie wymusili na ubezpieczycielach (pytanie, jak mocno się starali), by polisy oferowane podróżującym obejmowały również zdarzenia bardziej dramatyczne niż złamanie nogi w hotelowym basenie.
Dramat w Tunezji daje pretekst, by tego zażądać. Mamy już unijną urawniłowkę w nieomal każdym segmencie życia. Najwyższa pora, by również krzywdę zaczęto wyceniać niezależnie od tego, czy dotyczy Polaka, czy Austriaka.