Jeśli nakaz pochodzi z polskiego sądu, to możliwości egzekucji są bardzo niewielkie, by nie powiedzieć żadne - mówi Paweł Litwiński, adwokat z Kancelarii Barta Litwiński.

Gdy po wyroku Sądu Najwyższego część stanów w USA od razu zdelegalizowała aborcję, wzrosły obawy, że organy ścigania będą żądały od Google’a, Facebooka i innych platform informacji na temat ich użytkowników - w celu wytropienia osób dokonujących takich zabiegów. Jeśli faktycznie tak się stanie, to czy firmy będą się musiały stosować do takich nakazów udostępnienia informacji?
Postawiłbym tezę, że władzom amerykańskim dane przeważnie są udostępniane - a już na pewno, gdy w sprawę zaangażowany jest sąd. Nakaz amerykańskiego sądu dla amerykańskiego koncernu Google czy Meta jest wiążący. Prawo w Stanach Zjednoczonych jest w takich kwestiach jednoznaczne: począwszy od kwestii antyterrorystycznych, a skończywszy na sytuacji, o której pani mówi.
Co innego poza USA. Globalne spółki technologiczne całkiem inaczej podchodzą do żądań od podmiotów z innych krajów - w tym z Polski i pozostałych państw europejskich. Takie wnioski są traktowane dość wybiórczo i nie powiedziałbym, że firmy udostępniają wszystkie informacje ani że robią to sprawnie i szybko. Wiele zależy od rodzaju sprawy. Inaczej podejdą np. do żądania w sprawie o zabójstwo, w której dane raczej przekażą - a inaczej w przypadku, który uznają za mniej istotny.
Jeśli polski sąd wyda nakaz udostępnienia danych, to on nie będzie wiążący?
Będzie, podobnie jak nakaz sądu w każdym innym kraju. Problem polega na tym, że wyegzekwowanie przez polską prokuraturę czy przez polski sąd nakazu wobec globalnej spółki z siedzibą w Kalifornii jest w zasadzie niemożliwe. Za oceanem przeciwnie: jest to jak najbardziej możliwe i takie próby są skutecznie podejmowane. Tylko Apple zdaje się z tym walczyć, np. w kontekście wniosków o odszyfrowanie danych.
Swego czasu było głośno o tym, że Apple odmówił FBI odblokowania iPhone’a sprawcy strzelaniny w San Bernardino - nazywanej w mediach atakiem terrorystycznym. Sprawa trafiła do sądu, ale zanim ten wydał decyzję, FBI poradziło sobie inaczej - prawdopodobnie dobrało się do smartfona za pomocą izraelskich specjalistów.
W przypadku terroryzmu amerykańskie służby mają uprawnienia dostępu do wszystkich danych na całym świecie, które są przetwarzane przez amerykańskie podmioty. Czyli jeżeli jest to np. centrum danych Microsoftu w Unii Europejskiej - to do niego też amerykańskie służby mają dostęp. Z tym że to się wtedy odbywa ich własnymi kanałami, zupełnie poza władzami i służbami danego kraju, a uzgodnienia są czasem dokonywane na poziomie międzyrządowym.
O jakie dane użytkownika platformy internetowej polska prokuratura ma prawo poprosić? Czy to jest podobny zakres informacji jak w USA?
Zakres żądanych danych będzie zawsze zależał od zdarzenia, którego dotyczy żądanie. Typowo można sobie wyobrazić np. prośbę o dane osobowe użytkownika na podstawie jego adresu IP, czy o dane osobowe osoby korzystającej z konkretnego konta np. w serwisie internetowym. Ale można też sobie wyobrazić prośby o dane dotyczące lokalizacji - pamiętajmy, że przecież Google to także Android, a Apple to także iOS, czyli smartfony.
Gdy żądanie napotyka na opór big techu - jak można go skłonić do współpracy?
Jeśli nakaz pochodzi z polskiego sądu czy od polskiej prokuratury, to możliwości egzekucji wobec Google’a czy Mety są bardzo niewielkie, by nie powiedzieć żadne - z czego te koncerny doskonale zdają sobie sprawę. W konkretnych sprawach, co pokazał np. przypadek usuwania profili organizacji narodowych z Facebooka, może się okazać, że do głosu dojdą politycy - ale trudno mi sobie to wyobrazić na skalę masową. W Stanach Zjednoczonych natomiast środki prawne, które są dostępne, można realnie zastosować, bo zwyczajnie big tech jest na miejscu, właśnie w USA. Różnica w podejściu firm do żądań tu i tam nie wynika z jakichś szczególnych przepisów, lecz właśnie z lokalizacji.
Na amerykańskiego Google’a czy Facebooka polski sąd nie może nałożyć kary, żeby wymusić współpracę?
Nie znam takiego przypadku w Polsce. Ale zdarzają się obecnie w putinowskiej Rosji.
Efektem jest wniosek o bankructwo złożony przez rosyjską spółkę Google’a, której zajęto konto za niepłacenie tych kar.
No właśnie. Tak czy inaczej poza Stanami Zjednoczonymi nikt niczego od Google’a i podobnych firm nie wyegzekwuje. Natomiast zastanawiam się, do czego w kwestii aborcji miałyby w ogóle być w Polsce potrzebne dane z wyszukiwarki internetowej.
To znaczy?
Przede wszystkim u nas kobieta nie ponosi odpowiedzialności karnej za bezprawne przerwanie ciąży.
Karany jest lekarz i osoby pomagające.
I dlatego jest to przeważnie turystyka aborcyjna, np. do Czech, gdzie te zabiegi są legalne. Ale nawet jeśli ktoś chciałby gromadzić informacje o takich przypadkach, to nie trzeba szukać danych w Ameryce, skoro jest w kraju rejestr ciąż, czyli dane dotyczące ciąży w Systemie Informacji Medycznej. Wystarczy, że kobieta raz pójdzie do lekarza - a musi iść, bo inaczej nie otrzyma świadczeń. Lekarz wpisze jej dane do SIM i zupełnie legalnie polskie służby w przypadku podejrzenia popełnienia przestępstwa mogą o te informacje wystąpić. Nie ma sensu prosić Google’a i sprawdzać, co kobieta wyszukiwała w internecie, gdy wystarczy iść do Ministerstwa Zdrowia i można mieć wszystko czarno na białym.
A czy dane wyszukiwania - abstrahując od ich dostępności - mogą być dowodem w sprawie o nielegalne przerwanie ciąży? Można przecież wpisać słowo „aborcja” z czystej ciekawości.
Można, oczywiście. To jest element postępowania dowodowego, dowód w sprawie - najprawdopodobniej jeden z wielu. Pamięta pani matkę Madzi ze Śląska? Tam wyszukiwanie „jak pozbawić życia” było jedną z poszlak. Tylko znowu: do tego wcale nie potrzeba współpracy Google’a. Wystarczy mieć komputer czy telefon osoby, którą sprawdzamy. Tam będzie historia wyszukiwania i inne informacje - bo nawet z tych pozornie wyczyszczonych specjaliści potrafią wiele odzyskać.
I nie trzeba w tym celu zabiegać o dane przechowywane za oceanem, których najprawdopodobniej i tak nikt polskim podmiotom nie udostępni. Śledczym wystarczą źródła będące pod ręką. ©℗
Rozmawiała Elżbieta Rutkowska