Internauci ich nienawidzą, dla twórców są ostatnią nadzieją w walce z piractwem. Koledzy prawnicy nie wiedzą, jak ocenić etyczną stronę ich działalności. Tymczasem coraz więcej polskich kancelarii decyduje się zająć łowami na piratów w sieci. I to łowami krwawymi.
Byłem kiedyś komornikiem, urzędnikiem skarbowym i dziennikarzem. Wiem, co to jest hejt. Prawdziwy hejt, a nie wirtualny, jak wypisywanie obelg w sieci – opowiada mecenas Bartłomiej Wieczorek z Wrocławia. – Wiem, że kochany za to, co robię, nie będę. Ale ja pracuję dla pieniędzy, nie dla poklasku internautów – dodaje.
Wieczorek od lat rozpracowuje – to najlepsze określenie na jego działania – serwis Chomikuj.pl. Doprowadził do tego, że na wniosek wrocławskiego sądu ten najbardziej znany z rodzimych portali oskarżanych o wspieranie piractwa i o czerpanie z niego zysków został zobligowany do wydania danych ponad 36 tys. internautów, którzy rozpowszechniali filmy, książki oraz muzykę, łamiąc prawo. Śledztwo w tej sprawie prowadzi wrocławska prokuratura, która internautów jednego za drugim wzywa na przesłuchania. A równolegle mecenas Wieczorek do kilkuset spośród nich wysłał już wnioski do zawarcia ugody przedsądowej z rachunkami opiewającymi nawet na kilka tysięcy złotych.
Wieczorek nie jest odosobniony. Kilkanaście tysięcy numerów IP internautów, którzy mieli złamać prawa autorskie, namierzono dzięki trójmiejskiej kancelarii BGST Radcowie Prawni Borek, Gajda, Tołwiński, która pracuje dla producenta filmu „Witaj w klubie”. Gdańscy prawnicy w imieniu Amerykanów skierowali wnioski o ściganie domniemanych piratów, a równolegle każdy z internautów, którego IP jest na tej liście, dostał też od kancelarii propozycję ugody. Jej koszt to zazwyczaj kilkaset złotych.
Co najmniej 102 tys. osób (taką liczbę podało nam trzech z sześciu największych dostawców internetu) jest na celowniku warszawskiej prawniczki Anny Łuczak, którą wynajął Baseprotect. Ta niemiecka firma, która wyspecjalizowała się w ściganiu piratów, współpracuje już z kilkoma rodzimymi producentami filmów. Potrzebny był im jednak polski prawnik, który zajmie się kwestiami formalnymi, w tym zgłosi popełnienie przestępstwa do prokuratury. I to zadanie przejęła mecenas Łuczak.
Już teraz na celownikach prawników i prokuratorów są tysiące osób w kraju. A to dopiero początek masowej łapanki internautów, którzy filmy, książki, gry czy muzykę udostępniają, choć nie mają do tego prawa. – 2 591 878 – mówi mi jeden z warszawskich prawników. – Ponad dwa i pół miliona? – dopytuję z niedowierzaniem. – Dokładnie tak – potwierdza. Tyle adresów IP potencjalnych piratów ma firma, która się do niego zgłosiła.
Sama dysponuje technologią do namierzania osób łamiących prawa autorskie, teraz szuka prawników, którzy będą dla niej pracować. – Jeszcze nie wiem, czy zdecyduję się na współpracę – mówi mecenas. – Odkąd nastąpiła deregulacja na rynku prawniczym, jest coraz większa konkurencja, spadły stawki, więc takie zlecenie wygląda zachęcająco – dodaje.
Podobnie zresztą myśli coraz więcej ekspertów od prawa autorskiego.
Nie chomikuj
Do pierwszych potyczek z internetowymi piratami doszło w Polsce już kilka lat temu. Jednym z pierwszych przypadków były działania Kancelarii Prawniczej OBIG Sp. z o.o. (OBIG z kancelarią prawną nie miała wiele wspólnego, była to firma doradcza), która nawiązała współpracę z firmą Logistep. Szwajcarzy opracowali program do monitorowania internetu wykrywający IP komputerów, z których udostępniano konkretne pliki. OBIG w 2008 r. zaczęła te dane przekazywać policji, która zwracała się do dostawców usług internetowych o podanie danych internauty powiązanych z konkretnym IP. Dane te były umieszczane w aktach sprawy, do których OBIG jako reprezentant pokrzywdzonych miała dostęp. W efekcie wezwania do zapłaty dostało co najmniej kilkaset osób. Jednak OBIG popełniła błąd, idąc na skróty, bo nie zgłosiła sprawy do prokuratury. Gdy na policję posypały się gromy za „pomaganie w szantażowaniu internautów”, ta szybko wycofała się ze śledztw. Nie wiadomo jednak, ile osób OBIG zapłaciło.
Prawną ścieżkę skrócił jeszcze bardziej Jakub Majoch, szef firmy Hapro Media, mającej być polskim oddziałem francuskiej firmy fonograficznej, która miała prawo reprezentować kilku polskich artystów, m.in. Macieja Maleńczuka, Pawła Kukiza i Marysię Sadowską. Przynajmniej tak zapewnił Majoch, gdy w 2010 r. się spotkaliśmy. Właśnie wtedy użytkownicy serwisu Chomikuj.pl zaczęli dostawać e-maile z wezwaniami do zapłaty odszkodowań za łamanie praw autorskich. Jak się okazało, dane co najmniej 200 osób Hapro Media dostała bezpośrednio od administratorów portalu. Wprawdzie Chomikuj.pl zapewniał, że podał tylko e-maile i numery IP, ale to wystarczyło, by namierzyć konkretne osoby i rozesłać im pisma o treści: „Zostało już przygotowane zawiadomienie do prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa z wnioskiem o zabezpieczenie i pozew cywilny o wydanie nakazu zapłaty. Skierowanie sprawy na drogę urzędową narazi Ciebie na poniesienie kosztów postępowań oraz odpowiedzialność karną. Jesteśmy jednak gotowi do polubownego załatwienia sporu. Brak reakcji w terminie do 3 dni od momentu otrzymania niniejszego pisma będzie skutkował wystąpieniem przeciwko Tobie na drogę urzędową”. Reakcją miała być oczywiście zapłata kary ugodowej od kilkuset do kilku tysięcy złotych.
Kiedy w DGP zainteresowaliśmy się sprawą okazało się, że Hapro Media nie ma pełnomocnictw od wszystkich artystów, w imieniu których działa, a Jakub Majoch znany jest nie jako prawnik, tylko były menedżer warszawskiego klubu Extravaganza. Za to Chomikuj.pl, choć oczywiste jest, że wciąż dostaje wnioski o udostępnienie danych swoich użytkowników, od tamtej pory nie chce ujawnić, od kogo dokładnie i ilu osób dotyczą.
Rok później pojawiła się kolejna fala wezwań do zapłaty. Tym razem tysiące internautów zaczęło dostawać pisma od białostockiej kancelarii prawnej Pro Bono, która miała podpisane umowy z wydawnictwem książkowym Rebis, wydawnictwem muzycznym Green Star, oficyną Fabryka Słów i firmą Interfilm. Szef Pro Bono Dariusz Puczydłowski chwalił się, że łącznie jego firma złożyła do prokuratury ponad 35 tys. zawiadomień o popełnieniu przestępstwa. A na 3 tys. wezwań do zapłaty – z rachunkiem na ok. 700 zł każde – odpowiedziała blisko 1/3 osób.
Ta antypiracka krucjata wyglądała na profesjonalną. Wyglądała. Puczydłowski okazał się nie prawnikiem, ale właścicielem kancelarii. A tylko prawnicy mają prawo być pełnomocnikami w sprawach karnych, w tym w postępowaniu przygotowawczym, i tym samym uzyskiwać dostęp do informacji zbieranych przez prokuraturę. Takimi właśnie danymi były zaś informacje o konkretnych internautach.
Ile trola w prawniku
Nie bez powodu przywołuję te historie. To podręcznikowe przykłady copyright trollingu. Tak jak trole patentowe, czyli prawnicy wyspecjalizowani w walce z czasem najbardziej kuriozalnymi przejawami łamania prawa patentowego, tak te prawo noautorsckie zbijają majątki na niejasnościach systemu ochrony prawa autorskiego. I rzeczywiście działania zarówno OBIG, jak i Hapro Media czy Pro Bono nie miały jasnej podstawy prawnej lub wręcz zachodziło podejrzenie łamania prawa przez samych jego obrońców. Dodatkowo internauci byli ścigani nie tylko masowo, lecz także w dużej części na oślep.
Te metody, które u nas były nowością, na Zachodzie i w Stanach Zjednoczonych od lat są praktycznie codziennością. W USA toczą się dziś setki spraw przeciwko użytkownikom sieci P2P (emule, torrent). Sam termin troli praw noautorskich pojawił się za sprawą firmy prawniczej Righthaven z USA. To ona wymyśliła model biznesowy oparty na skupowaniu praw autorskich (w jej przypadku były to prawa do artykułów prasowych) celem późniejszego dochodzenia roszczeń z tytułu ich naruszenia. Righthaven namierzyła tysiące „sprawców” naruszeń i oferowało ugody, strasząc postępowaniem sądowym i dziesiątkami tysięcy dolarów odszkodowań. Choć sądy w dużej części nie podzielały argumentacji Righthaven, to pomysł na biznes tak się spodobał różnej maści prawnikom, że ruszyła lawina pozwów połączonych z propozycjami ugodowymi.
Zasada działania niemal wszędzie była identyczna. Kancelarie wynajmowane przez właścicieli praw autorskich same pokrywały wszystkie koszty działania, w zamian wypłacając klientom część odszkodowań, jakie udało im się wywalczyć u internautów. W pierwszej kolejności zbierały adresy IP użytkowników sieci torrent i tak stworzone „ewidencje piratów” stawały się bazami do dalszych działań. Kancelarie zgłaszały się z nimi do sądów z wnioskami o nakazanie operatorom podania dokładnych danych osób, do których należą konkretne IP. Później zaczynała się masowa wysyłka listownych wezwań zawierających datę, czas, miejsce i tytuł udostępnionego pliku oraz pozew – zazwyczaj o kilkaset tysięcy dolarów. Równocześnie pojawiała się propozycja zawarcia ugody bez konieczności walki przed sądem.
Trzy lata temu najgłośniejszy był pozew producenta filmów dla dorosłych „On The Cheap” przeciwko grupie 5 tys. internautów. Uwagę mediów zwróciło to, że ścigano ich za nielegalne rozpowszechnianie filmów porno. Ale równolegle dosyć szybko pojawiło się przypuszczenie, że cała sprawa ma na celu jedynie wyłudzenie pieniędzy. Szczególnie że dosyć szybko prawniczka reprezentująca producenta Ira M. Siegel zaczęła z oskarżonymi podpisywać ugody.
W Europie największym echem odbiła się sprawa sprzed kilku miesięcy, kiedy niemiecka kancelaria U+C nie do końca legalnie weszła w posiadanie adresów IP użytkowników serwisu pornograficznego RedTube i wysłała do nich wezwania do zapłaty 250 euro za oglądanie filmów, które były umieszczone w sieci bez zgody właścicieli praw autorskich. W Niemczech wybuchł skandal. Po pierwsze, nielegalne jest tylko udostępnianie plików, nie ich pobieranie (serwis RedTube działa na zasadzie streamingu), a po drugie – sąd w Kolonii, który zdecydował o udostępnieniu adresów IP użytkowników serwisu, zrobił to omyłkowo. Ale kilka tysięcy wezwań zostało wysłanych.
Są już zresztą prawnicze firmy, które na takim modelu biznesowym zdobyły niemal globalną antysławę. ACS:Law w Wielkiej Brytanii, Dunlap, Grubb & Weaver (potem U.S. Copyright Group) w Stanach Zjednoczonych, do tego jeszcze wspomniane Righthaven, GuardaLey, Malibu Media, Prenda Law. Dwie ostatnie firmy były nawet podejrzewane o to, że same umieszczały filmy w sieci torrent, by potem łapać piratów.
Cywilnie, administracyjnie, karnie
Czy za trola uważa się mecenas Anna Łuczak? Nie wiemy, bo od tygodni nie wyraża ochoty przedstawienia swoich poglądów. Nie ma za to problemu z namówieniem na spotkanie mecenasów Pawła Borka i Rafała Tołwińskiego z trójmiejskiej kancelarii BGST. Nie przeszkadza im, gdy wyciągam dyktafon, nie dziwią ich pytania o etyczną stronę ich pracy. Choć w pewnym momencie trochę z przestrachem jeden z nich stwierdza: – Właściwie nie wiem, co z tego spotkania i tekstu może dla nas wyniknąć.
Ale mimo to o swojej pracy mówią chętnie. – Nasza kancelaria działa od 2007 r. i od początku obsługujemy klientów z branży praw autorskich. W pracy zawodowej mieliśmy coraz kontakty z kancelariami z Niemiec także specjalizującymi się w tej dziedzinie prawa. I to tamtejsi prawnicy zaproponowali nam zajęcie się walką z piratami – opowiada Rafał Tołwiński. Rozmowy z amerykańskim producentem filmów Voltage Pictures trójmiejscy prawnicy zaczęli trzy lata temu. – Musieli nas sprawdzić, czy jesteśmy poważną kancelarią, czy znamy się na tej dziedzinie prawa, czy podołamy zadaniu – tłumaczy Paweł Borek.
Ich kancelaria już wcześniej ścigała osoby nielegalnie rozpowszechniające pliki w sieci. – Namierzamy internautów? Można skorzystać albo z usług firm detektywistycznych, które mają odpowiednie oprogramowanie do wyśledzenia IP, z których udostępniano konkretne pliki, albo sam producent czy wydawca ma już takich łamiących jego prawa namierzonych. My korzystamy z modelu mieszanego. Zaczynaliśmy od walki z internautami, którzy udostępniali pliki edukacyjne – mówi mecenas Borek.
Voltage Pictures, w imieniu której ostatnio działają, miała już wiedzę o tym, że jej filmy są nielegalnie w Polsce rozpowszechniane. Kiedy więc zdecydowała się na współpracę, miała już sporo danych o tym, kto i jaki film udostępnił.
W pierwszym podejściu gdańska kancelaria próbowała z piratami walczyć na drodze cywilnej i administracyjnej. – To było bezskuteczne, szczególnie od czasu wybuchu afery ACTA. Wcześniej w ramach tzw. roszczenia informacyjnego dostawcy internetu na wniosek sądu czasami udostępniali dane podejrzanych o łamanie praw autorskich, dziś nie ma na to praktycznie szans. Podobnie nieskuteczna okazała się ścieżka administracyjna – wyjaśnia mecenas Tołwiński.
I tym właśnie prawnicy uzasadniają, dlaczego zdecydowali się na wytoczenie dział przeciwko internautom. – Skoro ścieżkę cywilną nam się zamyka, a nasi klienci oczekują wyników, musimy szukać innych rozwiązań – tłumaczą. I w ten sposób kilka miesięcy temu zaczęli kierować do prokuratur wnioski o ściganie osób opowiedzianych za nielegalne rozpowszechnianie m.in. filmu „Witaj w klubie”. – My naprawdę chcemy się z tymi ludźmi dogadywać, nie chodzi nam o to, by ich ciągać po sądach. Jest takie przysłowie: najgorsza ugoda jest lepsza niż najlepszy wyrok. Nasz klient chce uzyskać odszkodowanie, a my wykonać swoją pracę i uzyskać za nie wynagrodzenie. Oczywiście wiemy, że część ludzi to oburza, ale w tym naprawdę nie ma nic nagannego ani dziwnego – dodają.
– Wiemy, co o nas sądzi część internautów, wiemy, co wypisują na forach, jakimi inwektywami nas obrzucają. Pracujemy dla pieniędzy, to ryzyko, jakie musieliśmy wkalkulować w pracę. Ale, co ważne, pracujemy też z przekonaniem, że walczymy o sprawiedliwość, o ochronę praw naszych klientów – mówi mecenas Tołwiński i dodaje, że na podpisanie ugody do tej pory zdecydowało się kilka procent osób, które udostępniały pliki. – Z czasem ludzie będą na takie rozwiązania chętniejsi. Im bardziej będą widzieć konsekwencje takiego łamania prawa tym bardziej będą świadomi konsekwencji swoich działań – opowiada i dodaje, że udało im się uzuskać już kilka wyroków skazujących.
Jest na nich metoda
Tak samo uważa mecenas Bartłomiej Wieczorek, na którego celowniku znaleźli się użytkownicy Chomikuj.pl. – Ja rozumiem, że ludzie przyzwyczajeni latami do tego, że w internecie są bezkarni, teraz oburzają się, gdy ktoś zaczyna ponosić konsekwencje swoich działań. Ale proszę też zrozumieć twórców, bo ich praca i potencjalne zarobki są po prostu kradzione – podkreśla.
– A ma pan pewność, że wszystkie zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa są trafne? – dopytuję. – Zanim prokuratura postawi zarzuty, to sprawdza, czy ta osoba jest winna. I proszę mi wierzyć, że to wyjątkowe sytuacje, gdy IP komputera nie pokrywa się z osobą, która pliki udostępniała. A wyceny? To pewne szacunki, w których pod uwagę bierze się m.in. to, ile razy dana osoba plik udostępniała. To nie jest idealna metoda, ale póki co najlepsza – broni się. Po rozmowie przysyła mi jeszcze SMS: „Proszę to napisać w taki sposób, żeby było jasne, że działam legalnie”.
Co do legalności czy raczej etyczności tych działań, samo środowisko prawnicze ma mieszane uczucia. Po skardze jednego z posłów Okręgowa Rada Adwokacka w Warszawie rozpoczęła w sprawie mecenas Łuczak postępowanie dyscyplinarne za złamanie kodeksu etyki adwokackiej m.in. w punktach, które mówią o odpowiedzialności za treść pism procesowych i naruszanie zasad etycznych w powoływaniu się na sugestie klienta.
Opinie pytanych prawników – w sprawie odczuć dotyczących takiego modelu biznesowego – nie są jednoznaczne. Mecenas Piotr Iwanicki, który prowadzi bloga GeekLaw, uważa, że skoro prawnicy występują w interesie konkretnych producentów, których prawa autorskie rzeczywiście zostały naruszone, to nie da się ich określić jako troli. Dla mecenas Heleny Rymar, która jest ekspertem Centrum Cyfrowego, przeciwnie – masowa skala obławy jednoznacznie pokazuje, że to nic więcej jak polowanie z zastraszeniem. Znowuż mecenas Igor Ostrowski, niegdyś wiceminister administracji i cyfryzacji, a dziś partner w kancelarii prawnej Dentons (szefuje zespołowi mediów telekomunikacji i technologii), podkreśla jeden ważny aspekt: – Takie działania mogą prowadzić, bo polskie prawo autorskie pozostaje niejasne, niedoprecyzowane, bo brakuje wsparcia i pomocy dla użytkowników. Ale być może dzięki ich działaniom pojawi się impuls, by zacząć to zmieniać.
Na razie internauci niespecjalnie bronią się przed prawnikami i trolami. Co najwyżej hejtują na forach. Ale na świecie wcale aż tak pokojowi nie są. Sami coraz częściej odpowiadają kontrpozwami, w tym za zniesławienie. Choć najgłośniejsza była inna zemsta. W 2009 r. społeczność skupiona wokół słynnego szwedzkiego portalu The Pirate Bay, indeksującego pliki torrent, wzięła odwet na mecenasie Henriku Pontenie, który był oskarżycielem w sprawie przeciwko serwisowi. Wykorzystała lukę w szwedzkim prawie, które pozwala na złożenie wniosku o zmianę danych osobowych bez przedstawienia jakiegokolwiek dokumentu potwierdzającego tożsamość wnioskodawcy, i zmienili znienawidzonemu prawnikowi imię na... Pirate.
Ale na tych prawników jest inna, znacznie bardziej skuteczna metoda. Zanim pojawiły się trole patentowe czy prawnoautorskie, w sieci były od dawna po prostu trole. A na nich była jedna rada: nie komentować, nie kłócić się, nie wchodzić w żadne interakcje, czyli po prostu nie karmić trola. W tym wypadku warto to zamienić na: nie udostępniać filmów, muzyki, książek, nie ściągać gier i programów, do których nie mamy prawa.
Byłem kiedyś komornikiem, urzędnikiem skarbowym i dziennikarzem. Wiem, co to jest hejt. Prawdziwy hejt. Wiem, że kochany za to, co robię, nie będę. Ale ja pracuję dla pieniędzy, nie dla poklasku internautów