Wilki ostrzegają przed owcami – grzmi wiceminister sprawiedliwości. Warto ustalić, kto jaką rolę w tej historii rzeczywiście odgrywa - pisze prof. Ewa Łętowska.

Niemcy, których pedantyzm słowotwórczy leży u źródeł ich sukcesów w filozofii i prawie, mają śliczne określenie: „Etikettenschwindel”. Takie szachrajstwo jest bardzo rozpowszechnione. Polega na opatrzeniu nieprawdziwą „nazwą” czegoś lub kogoś. Bo Etikettenschwindel to więcej niż zwykły błąd czy omyłka. Zmiana etykiety ma w ten błąd wprowadzać. Etikettenschwindel jest też podstawą mimikry w przyrodzie, kiedy niegroźne stworzenia upodabniają się do innych, trujących lub niebezpiecznych, aby zmylić napastnika i uchronić się przed napaścią. Albo odwrotnie: ktoś niebezpieczny przybiera postać nieszkodliwą, aby nie wzbudzać obaw. Ot, taka metafora „wilk w owczej skórze”. To właśnie jest Etikettenschwindel. Wilk przebiera się za owcę, aby podejść stado i je zmylić w niecnych (oczywiście) zamiarach. W metodyce toczenia sporów Etikettenschwindel należy do chwytów erystycznych, o których pisałam w poprzednim felietonie („My, naturalne dzieci Schopenhauera”, Prawnik 133/2014). Tematu nie wyczerpałam, zatem dziś dalszy ciąg.

Szachrajstwo oznaczenia można prowadzić m.in. poprzez homonimię: „W celu rozszerzenia twierdzenia na rzecz, która z wyjątkiem identyczności samego wyrazu nie ma nic lub też bardzo mało wspólnego z przedmiotem omawianym, następnie odeprzeć to wspaniale i udać, że się obaliło samo twierdzenie” (A. Schopenhauer, „Erystyka”, Kraków 2010, s. 27). Wtedy jedna strona przedstawiając argumenty (skąd- inąd prawdziwe i trafne), odnosi je nie do tego przedmiotu dyskusji, o którym mówi strona druga. I każda triumfalnie ogłasza klęskę drugiej.

Prof. Andrzej Zoll ubrany w Etikettenschwindel

Przykładów można dać wiele, ale weźmy temat gorący, odmienianą obecnie przez przypadki klauzulę sumienia. Jedni (ja do nich należę) mówią o niej jako o instytucji obowiązującego prawa. A zatem o tym, kiedy i pod jakimi warunkami można nie udzielić skądinąd dozwolonego świadczenia medycznego zgodnie z obowiązującym prawem. Oponenci akcentując termin „sumienie”, co ułatwia przeniesienie dyskusji na poziom zgodności samego prawa z sumieniem, klauzulą sumienia nazywają to, co sami chcieliby w prawie widzieć. To dotyczy podmiotowego zakresu, komu klauzula powinna przysługiwać (inaczej niż obecnie) i jakie mają być (a nie jakie są) jej przesłanki ustanowione przez prawo.

Oczywiście dyskusja może być sensownie toczona na obu płaszczyznach i nic złego (nie wchodzę w to, jak to wpływało na pewność prawa) nie da się powiedzieć np. o stanowisku, że „każdy ma mieć prawo do klauzuli”, rozumianym jako postulat de lege ferenda. Dlatego myślę, że niedźwiedzią przysługę prof. Andrzejowi Zollowi zrobiono, opatrując jego wywiad (w „Gazecie Wyborczej” z 19–20 lipca 2014 r.) tytułem „Każdy ma prawo do klauzuli sumienia”. Bo jemu w wywiadzie idzie o to, że każdy ma mieć takie prawo, a tytuł sugeruje, że ma. Tu rozmówca został ubrany w Etikettenschwindel, choć go sam (w treści tego, co mówił w wywiadzie) – nie popełnia (no może trochę, w krytyce pod adresem wypowiedzi Komitetu Bioetycznego).

Żeby była jasność: wcale nie podzielam poglądów o powszechności klauzuli de lege ferenda, bo widzę w tym zagrożenie dla pewności prawa, obrotu, pełzającą wojnę o „rząd dusz”, czego już doświadczyliśmy i doświadczamy, ale z pewnością nie mogłabym tu w zwalczaniu tych poglądów posłużyć się argumentem o szachrajstwie etykietami.

Ale już taki zarzut postawić można tym, którzy cytując Rezolucję Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy nr 1763 z 2010 r., zatrzymują się na pierwszym fragmencie, mówiącym, że „Nikt, szpital lub instytucja nie może być przymuszany, pociągany do odpowiedzialności ani w żaden sposób dyskryminowany z powodu odmowy przeprowadzenia, udzielenia, asystowania lub podporządkowania się wykonaniu aborcji, spowodowania poronienia lub przeprowadzenia eutanazji albo jakiegokolwiek innego czynu, który mógłby spowodować śmierć ludzkiego embrionu lub płodu z jakiejkolwiek przyczyny”. Natomiast zapominają zacytować ciąg dalszy: „potrzeba potwierdzenia prawa do sprzeciwu sumienia razem z odpowiedzialnością państwa za zagwarantowanie pacjentom dostępu do zalegalizowanych świadczeń medycznych bez zbędnej zwłoki”. I opuszczają wyrażenie obawy, że „nieograniczone korzystanie z prawa do sprzeciwu sumienia może szczególnie dotknąć kobiety, zwłaszcza te o niskich dochodach lub żyjące na terenach wiejskich”.

Jak widać, dla Rady Europy jest oczywiste, że to właśnie obowiązujące prawo, a nie subiektywna moralność, ma zapewnić równowagę typu „i wilk syty, i owca cała”. (Jakoś ja ciągle o tych wilkach i owcach. A będzie i dalej jeszcze). Dlatego klauzula sumienia właśnie ma być regulowana prawem, samo odwołanie do czyjegoś sumienia czy jakiegoś światopoglądu to za mało. Klauzula ma być tworem prawa, i to kompromisowo harmonizującym chronione prawem interesy (sumienia) i lekarza, i pacjenta. (Pojawiające się w tym miejscu przygważdżające pytanie o „prawa dziecka” jest już erystycznym przeniesieniem dyskusji na inny, wygodniejszy argumentacyjnie szczebel, bo tę kwestię rezolucja zostawia programowo poza swym zakresem, zaś w prawie krajowym poziom kompromisu sumień matki i lekarza wyznacza zakres ochrony „stającego się”).

Rezolucja – wbrew twierdzeniom fundamentalistów – nie dostarcza argumentów, że „klauzula sumienia” to licencja na niestosowanie się do prawa w imię tego, co dyktuje subiektywny, własny światopogląd (sumienie). „O tym, co jest prawem – decyduję ja” (hm, kto to powiedział?). Dyskusja o klauzuli sumienia przebiega zatem u nas w warunkach symulacyjnego przeciwieństwa przedmiotu dyskusji (czytaj: na dwóch poziomach), z użyciem Etikettenschwindel. Zaś odwołanie się do absolutu sumienia ma zapewnić erystom komfort wyższości moralnej jako dodatkowy bonus w dyspucie.

Przedstawianie własnych wyobrażeń o treści istniejącego prawa lub nadziei na jego treść tak, jak gdyby było to prawo obowiązujące, pojawiło się w bardziej fundamentalnej kwestii: do kogo jest adresowana polska konstytucja. Do tej pory myślałam, że czyni to preambuła mówiąca o równym traktowaniu „tych, którzy w Boga wierzą, i tych, którzy tej wiary nie podzielają”. I mniemałam, że prawo w Polsce powinno być oparte o mianownik dostatecznie pojemny, by objąć sobą obie kategorie adresatów. Tak też sprawę stawiano w dyskusjach konstytucyjnych przed dwudziestoma laty.

Z błędu wyprowadza nas wiceminister sprawiedliwości (dlaczego akurat on? Bo jeśli wypowiada się prywatnie, to dlaczego przedstawia się go stanowiskiem?) swoim tekstem w „Rzeczpospolitej” z 15 lipca 2014 r. „Wilki ostrzegają przed owcami”. Omówienie tej publikacji na portalu Fronda.pl zostało opatrzone tytułem: „Konstytucja RP nie narzuca wizji państwa świeckiego. Genialny tekst Michała Królikowskiego” – jeżeli to Etikettenschwindel, to przepraszam, ale nie ja to wymyśliłam.

Argumenty religijne, które oczyszczają, czyli robi się groźnie

Otóż autor twierdzi, że „podstawowym przekłamaniem jest głoszenie tezy, że państwo polskie ma funkcjonować jako tzw. państwo świeckie”, zaś tego rodzaju twierdzenie „jest reinterpretacją podstaw porządku prawnego i manipulacją intelektualną”. Z niewiadomych przyczyn świeckości przypisuje tu en bloc aktywną „promocję racjonalności oświeceniowej” (tu nie ma manipulacji, prawda?). Zaś pisząc o „ewentualnym zarzucie” (gdzieś tu w tle tego założenia nie pobrzmiewa aby retorsio argumenti?), że jego pogląd prowadzi do pouczania niewierzących, jak mają żyć, stwierdza: „Argumenty religijne służą oczyszczaniu racjonalności i odkrywaniu obiektywnych zasad moralnych. Pełniąc funkcję korekcyjną, chroniąc rozum przed wypaczeniami, do których dochodzi, gdy jest on manipulowany przez ideologię lub używany stronniczo, z lekceważeniem pełni godności osoby ludzkiej”.

I tu już zaczyna się robić bardzo poważnie. Jest to bowiem przykład aksjologicznej trwałości maksymy: enim est peior mors animae, quam libertas erroris (gorsza jest śmierć duszy, niż wolność błądzenia). Wiem, kto to powiedział, i wiem, do czego to służyło, ale dlaczego akurat zacytowany wywód miałby być argumentem perswazyjnym wobec niewierzących, wyjaśniając im, że ich się tym sposobem nie poucza? A właśnie się przecież poucza, i co gorzej, „chroniąc umysł przed wypaczeniami”, aby „oczyścić racjonalność”, proponuje się wedle tej argumentacji ukształtować uniwersalny standard konstytucyjny. Skoro zatem państwo nie jest i nie ma być świeckie ani neutralne – tertium non datur – ma być (nie, przepraszam, wedle przedstawionej koncepcji już jest) wyznaniowe. Czy to tak miało być? Tak jest – jak twierdzi autor.

Zatem na poważnie i rzeczywiście frontalnie. Polska konstytucja pisząc o „niezależności i autonomii” jako podstawie ułożenia stosunków państwo – Kościoły, używa terminologii II Soboru. Przyniósł on zasadniczą zmianę stanowiska Kościoła w kwestii wolności sumienia i uznania tej wolności sumienia także wobec niewierzących, innowierców i bezwyznaniowców. W konsekwencji zadeklarował wycofanie się z aspiracji do wspierania Kościoła przez władzę świecką. To wydarzenie miało zamknąć epokę, gdy wyrastając z tradycji augustyniańskiej, w XIX w. dopuszczono uelastycznienie taktyczne. Tezą pozostawało przekonanie o wyższości katolicyzmu jako „prawdziwej” religii, legitymizujące aspiracje Kościoła do szczególnego miejsca wśród innych Kościołów i wyznań oraz do żądania wsparcia przez państwo nakazów „prawa naturalnego” rozumianego jako zgodność z aksjologią Kościoła. Natomiast taktyka (encykliki Leona XIII) dopuszczała (hipoteza) sytuacyjną tolerancję dla różnolitości wyznaniowej i wstrzemięźliwości w relacjach z państwem.

Mechanizm ten można nazywać dialektyką celów strategicznych i taktycznych, ale i można w nim widzieć źródło dwuznaczności: „tam, gdzie katolicy są w większości, tam powinni głosić ideę państwa wyznaniowego z obowiązkiem praktykowania przez ludzi wyłącznie religii katolickiej. Tam, gdzie są w mniejszości, powinni żądać dla siebie prawa do tolerancji i wolności kultu” (M. Pietrzak, „Prawo Wyznaniowe”, Warszawa 2013, s. 66, relacjonujący stanowisko kardynała Ottavianiego z 1953 r.). W ten to sposób prawa człowieka, powstałe jako gwarancja ochrony jednostki przed arbitralnością władzy (państwowej) i w połowie XX w. instytucjonalizowane jako ważny składnik międzynarodowego ładu, w tym samym mniej więcej czasie zostały dostrzeżone i wykorzystane w kościelnej dialektyce tezy i hipotezy. Podmieniono przy tym etykietę: przez „prawa człowieka” rozumie się emanację prawa bożego, o którego treści decydować by miała doktryna Kościoła, oczyszczając subiektywne racjonalności indywidualne. Soborowa terminologia konstytucji, użyta na oznaczenie relacji państwo – Kościoły, Kościół – innowiercy, wskazuje, że przynajmniej w momencie powstawania konstytucji nie chciano nawiązywać do przebrzmiałej dialektyki strategii (teza) i taktyki (hipoteza). Dlatego uwaga o tym, że to dopiero obecnie, i to w wyniku manipulacji intelektualnej, mamy do czynienia z „reinterpretacją podstaw porządku prawnego”, jest ahistoryczna.

Konfesyjny charakter polskiej konstytucji?

Może obecna konstytucyjna rekonkwista oznacza, że była to tylko taktyka, i obecnie uznano, iż warunki (układ sił, hipoteza) wymagają jej odrzucenia? Źródła (kościelne!) donoszą o spadku uczestnictwa w życiu religijnym Kościoła; liczba aktywnych uczestników ceremonii religijnych (msze) spadła do 40 proc. (niezależnie od wątpliwości, jakie budzą statystyki, 40 to zawsze mniej niż 60). W najlepszym wypadku więc tylko 40 proc. aktywnej w kwestii kultu populacji może uznawać Kościół katolicki za depozytariusza swojej wolności sumienia. Może to więc ostatni moment na zgłoszenie argumentacji o konfesyjnym charakterze konstytucji?

„Wilki ostrzegają przed owcami” – to, przypominam, tytuł publikacji wiceministra sprawiedliwości w „Rzeczpospolitej”. A wśród metafor o wilkach i owcach mamy tę mówiącą o „wilku w owczej skórze”. W takich historiach największy kłopot możemy mieć wtedy, gdy nie uda nam się odpowiednio wcześnie stwierdzić, kto się za kogo przebrał. Może zatem należałoby dobrze przyjrzeć się tym podobno atakowanym owieczkom? Mając na uwadze opowieść, w której mowa, że wilk to wilk, a nie zabłąkana owca. Na pastwisku owiec przed wilkami dzielnie broni pies pasterski w osobie groźnego owczarka. Któż nie darzy go sympatią i szacunkiem? Jeśli jednak tej trudnej roli podejmuje się inne zwierzę, też pies, który z racji kondycji i postury przypomina mopsa, to musi pokazać światu za pomocą szwindelka w etykiecie, że jest groźny jak Darth Vader i trzeba się z nim liczyć.