Czasem w życiu bywa tak, że gdy dodamy dwa do dwóch, to wcale nie wyjdzie nam cztery, lecz zero. Właśnie tak jest z najnowszą inicjatywą legislacyjną Zbigniewa Ziobry.
W ostatni piątek Zbigniew Ziobro, minister sprawiedliwości, zaprezentował założenia ustawy o ochronie wolności słowa w internetowych serwisach społecznościowych. I gdy tak słuchałem ministra, jego współpracowników oraz samodzielnie czytałem, co ma znaleźć się w nowym akcie prawnym, to miałem ochotę przyklasnąć ministrowi. W ostatniej chwili powstrzymałem się przed oklaskami. A powód mej wstrzemięźliwości był banalny: przypomniałem sobie, że Zbigniew Ziobro i jego ludzie potrafią każdą, nawet najzacniejszą, inicjatywę przekuć w legislacyjnego potworka i praktyczne badziewie.
Przyjrzyjmy się najpierw założeniom nowej ustawy.
- Serwisy społecznościowe nie będą mogły usuwać wpisów ani blokować kont polskich użytkowników, jeśli zamieszczone w nich treści nie łamią polskiego prawa. Dziś serwisy społecznościowe same decydują o usuwaniu wpisów, a nawet blokowaniu kont użytkowników. I nie ma skutecznej możliwości odwołania się od takiej decyzji, nawet jeśli użytkownik wykaże, że nie złamał żadnego prawa, a działanie serwisu łamie wolność wypowiedzi – stwierdził Zbigniew Ziobro.
Czy powiedział prawdę? Ano powiedział. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że moderatorzy największych portali społecznościowych pozwalają sobie na zbyt wiele. I nie przekonuje mnie argument, że jak mi się nie podoba, to mogę skasować konto. Mam pełne prawo chcieć posiadać konto w serwisie i nie być narażonym na to, że ktoś, kto - powiedzmy sobie szczerze - nie posiada nadzwyczajnych kompetencji ani w dziedzinie prawa, ani etyki, będzie miał gorszy humor i uzna, że jak piszę "pedał", to na pewno jestem homofobem, a nie zapalonym rowerzystą. I dla jasności: wiem, że często za tego typu pomyłki odpowiadają algorytmy. Ale fakt, że realna możliwość odwołania się od niesłusznej decyzji jest w większości portali mocno ograniczona, napawa mnie przerażeniem. Bo o być albo nie być w cyfrowym świecie coraz częściej decydują nie właściciele cyfrowych gigantów, lecz student Tomek i absolwentka politologii (piszę to jako absolwent politologii, no offence!) Zuzia.
Zbigniew Ziobro zaprezentował następnie schemat działania. Otóż gdy serwis społecznościowy ograniczy (zablokuje) dostęp użytkownika do profilu, ten będzie mógł wnieść reklamację do usługodawcy. W razie odrzucenia reklamacji, internauta będzie mógł odwołać się w ciągu siedmiu dni do Rady Wolności Słowa. Nowy organ będzie miał siedem dni na rozstrzygnięcie: albo nakaże przywrócenie treści (serwis, który tego nie zrobi, będzie mógł zostać ukarany), albo stwierdzi, że decyzja przedsiębiorcy była właściwa. Wówczas skarżący obywatel będzie miał 30 dni na wniesienie skargi do wojewódzkiego sądu administracyjnego.
Rada Wolności Słowa, o której wspomniałem wyżej, ma składać się z pięciu członków powołanych na 6-letnią kadencją większością 3/5 głosów przez Sejm. Zbigniew Ziobro zapowiedział, że mają to być eksperci w dziedzinie prawa i nowych mediów. Portale społecznościowe z kolei, jeśli nie uszanują decyzji rady bądź sądu, będą narażone na administracyjne kary pieniężne do 50 mln zł.
I teraz warto zadać sobie pytanie: czy to zły pomysł? Otóż moim zdaniem wcale nie. To całkiem zacna inicjatywa legislacyjna. Gdyby bowiem było tak, jak zapowiada Zbigniew Ziobro, to byłoby - moim skromnym zdaniem - całkiem dobrze.
Tu jednak docieramy do podstawowego kłopotu. Otóż dobrze miało być już z systemem losowania sędziów do spraw. Dobrze miało być z nową Krajową Radą Sądownictwa. Dobrze wreszcie miało być z - ogólnie - reformą wymiaru sprawiedliwości. Tymczasem zamiast być dobrze, jest ch... no, niespecjalnie, najdelikatniej mówiąc.
W efekcie do Rady Wolności Słowa zostaną powołani politykierzy (konieczność wyboru większością kwalifikowaną bynajmniej nie spowoduje, że do rady trafią specjaliści, lecz że zaczną się polityczne targi i ustalenia, która partia której da coś w zamian za poparcie jej kandydata). Nie będzie mowy o dotrzymaniu terminów, które wskazał Zbigniew Ziobro, bo w polskich realiach wszystko trwa siedem razy dłużej, niż wstępnie zakładamy. I wreszcie - zupełnie gdzieś nasze regulacje będą mieli giganci mediów społecznościowych tacy jak Facebook, YouTube czy Twitter. Bo - jak już pisałem na łamach DGP - jasne jest, że Facebook czy TikTok nie boją się ani polskiego rządu, ani polskiego sądu, ani polskiego prawa. Ba, gdyby tylko Mark Zuckerberg chciał, aby odwołano ze stanowiska Zbigniewa Ziobrę (oczywiście najpierw musiałby wiedzieć, kim jest Zbigniew Ziobro), to załatwiłby to w jeden weekend. Wystarczyłoby, że wyłączyłby Fejsa Polakom i zaznaczył, że dopóki Ziobro będzie ministrem, ani lajkowania kotków, ani dostępu do Messengera nie będzie. Dopiero wtedy byśmy wszyscy zobaczyli, jak wyglądają masowe protesty!