W trakcie obrad I Kongresu Pracowników Sądów (chodzi o status urzędników sądowych, a nie sędziów), odbywającego się w zeszłym tygodniu, nie opuszczała mnie przykra refleksja, że tzw. ogólna działalność deregulacyjna Ministerstwa Sprawiedliwości odbywa się ze szkodą dla podstawowych problemów sądownictwa.
A rzecz jest niebagatelna, bo sądy są instytucjami, których w demokratycznym państwie prawa nie sposób przecenić. Jeśli działają szybko i sprawnie, to gospodarka otrzymuje dodatkowy impuls do rozwoju. Jeśli zaś Temida jest nierychliwa, to nawet uniwersytecki profesor postara się wykonywanie swoich zobowiązań maksymalnie opóźnić. Tym sposobem życie gospodarcze musi wyhamowywać.
Często zapominamy, że wymiar sprawiedliwości to nie tylko sędziowie. Jeśli sąd ma być sprawny oraz sprawiedliwy, musi na to się złożyć wysiłek wszystkich jego pracowników – wszystkich: od woźnego aż po prezesa. Kiedyś się mówiło np., że aplikant sądowy to coś pośredniego między woźnym sądowym a sędzią sądu najwyższego.
Tymczasem urzędnicza rzeczywistość sądowa skrzypi bodaj jeszcze gorzej niż ramy korpusu sędziowskiego. Zacznijmy od tego, że nie zdecydowaliśmy się jeszcze, kim urzędnik sądowy ma właściwie być.
Z jednej strony pierwsza ustawa o pracownikach sądów i prokuratury z 1998 roku chciałaby objąć ich swego rodzaju statusem korpusu urzędniczego, formułując w odniesieniu do tej grupy zawodowej liczne wymagania charakterystyczne dla służby cywilnej (potrzebne kwalifikacje, oceny okresowe, stosunkowo silna stabilizacja, niemożność wypowiedzenia umowy o pracę, a tylko rozwiązanie jej w pewnych sytuacjach, zakaz kierowania się poglądami politycznymi, religijnymi, interesami indywidualnymi i grupowymi).
Ale z drugiej strony brak jest wielu koniecznych dla zbudowania takiego korpusu elementów, które pozwalałyby mówić tu wprost o służbie publicznej, choć praca w sądzie nie tylko na stanowisku sędziowskim w istocie służbą jest. Stąd podstawą umowa o pracę na czas nieokreślony, możliwość należenia do związków zawodowych – mimo że w toku pracy nie można interesem grupowym się kierować.
Dobrze się stało, że organizatorzy kongresu postarali się o przykłady porównawcze – z Niemiec i ze Stanów Zjednoczonych. Te kraje funkcjonują w ramach odmiennych tradycji prawnych, ale obydwa tak samo rozwiązują ten sam podstawowy interesujący nas tu problem – w jednym i drugim przypadku mamy do czynienia ze służbą. Bo w normalnym kraju nie może być inaczej.
Nie mówiąc już o tym, że sąd z istoty swojej działalności nie może posługiwać się umowami cywilnoprawnymi dla rozwiązywania swoich problemów kadrowych.
Ktoś, kto poprzez kontakt z aktami wprowadza do sądu ludzi z zewnątrz, bez odpowiednich instytucjonalnych zabezpieczeń, po prostu nie rozumie istoty sądownictwa – czym prędzej powinno się mu odebrać taką możliwość szkodzenia interesowi publicznemu i skierować do wykonywania prostych czynności, niewymagających w każdym razie zbytniego angażowania władz umysłowych.
I nic nie pomogą tu tłumaczenia, że stan organizacyjno-finansowy sądownictwa zmusza do poszukiwania niekonwencjonalnych rozwiązań dla ratowania sytuacji.
W czasie obrad wskazywano liczne przykłady marnotrawstwa publicznych środków, absurdy w sterowaniu strumieniem finansów. Naprawdę jest tu dużo do zrobienia z wykorzystaniem jedynie tzw. rezerw prostych.
A jeśli już coś deregulować, i to w trybie pilnym, to na pewno idiotyczny przepis, że asystentem sędziego może zostać tylko ktoś, kto już ma za sobą ogólną aplikację sądową, a nawet zdany egzamin sędziowski czy adwokacki. Aplikant sądowy zawsze był swego rodzaju asystentem sędziego. Proste czynności wykonywał i wykonuje już od drugiego dnia swojej pracy, a uzasadnienia w prostych sprawach pisze po kilku tygodniach.
Swego czasu pisałem na tych łamach: im dana instytucja jest bardziej absurdalna, tym lepiej nadaje się na bastion obrony interesu grupowego. Asystent sędziego, który musi mieć kwalifikacje sędziego czy adwokata, to doskonały tego przykład.