Takie dane przynosi sprawozdanie z funkcjonowania systemu zamówień publicznych w 2011 r. Zgodnie z nimi średni czas trwania najdroższych przetargów od tzw. progów unijnych wyniósł w ubiegłym roku 81 dni. Rok wcześniej było to 100 dni.
– To nieco przesunięty w czasie efekt zmian dokonanych w dwóch nowelizacjach przepisów, które weszły w życie na przełomie 2009 i 2010 r. W 2010 r. nie były one jeszcze tak widoczne, gdyż wiele przetargów kontynuowano na podstawie starych przepisów – mówi Jacek Sadowy, prezes Urzędu Zamówień Publicznych.
– Eliminacja protestów, skrócenie terminów tam, gdzie to było możliwe, i wprowadzanie ograniczeń czasowych na zadawanie pytań do specyfikacji pozwoliło na maksymalne skrócenie procedur. Osiągnęliśmy już stawiany cel i dalsze skracanie czasu trwania przetargów mogłoby się już odbić na ich efektywności – dodaje.
Jednym z powodów krótszych terminów może też być podniesienie do astronomicznej kwoty 5 mln zł opłaty wnoszonej do sądu od skargi na wyrok Krajowej Izby Odwoławczej. Spowodowało to, że mało który przedsiębiorca decyduje się dochodzić swoich praw przed sądem. Odsetek zaskarżanych wyroków KIO spadł do 5 proc., przy czym tych skarżonych przez przedsiębiorców jest jeszcze mniejszy.
– Skracanie terminów odbywa się kosztem praw przedsiębiorców. Żaden menedżer nie zaryzykuje utraty 5 mln zł, dlatego przy droższych zamówieniach skargi prawie że nie są składane – mówi Robert Mikulski, radca prawny z kancelarii Storczyk & Mikulski.
Zaskarżył on wysokość opłaty sądowej do Trybunału Sprawiedliwości.
– Bez wątpienia ogranicza ona prawo do sądu. Nie widzę powodu, dlaczego w normalnych sprawach gospodarczych wynosi ona maksymalnie 100 tys. zł, a akurat przy zamówieniach publicznych ma być 50 razy większa – przekonuje.
Także przy mniejszych zamówieniach czas trwania procedur został skrócony: z 33 dni w 2010 r. do 31 dni w 2011 r.
Przyspieszanie procedur nie idzie w parze z ich konkurencyjnością. W mniejszych przetargach przedsiębiorcy składali w ub.r. przeciętnie 2,74 oferty. Dane te nie pokazują jednak rzeczywistej sytuacji. Tę oddaje dopiero zestawienie ich z informacją na temat średniej liczby odrzuconych ofert, która wyniosła 1,67. Okazuje się więc, że średnio składano niewiele ponad jedną ofertę.
– O ile bez wątpienia można mówić o sukcesie, jeśli chodzi o odformalizowanie postępowań i znaczne zmniejszenie liczby zamówień udzielanych w trybach niekonkurencyjnych, o tyle teraz głównym naszym celem jest zachęcenie przedsiębiorców do startowania w przetargach. Przy robotach budowlanych konkurencja jest w miarę satysfakcjonująca, ale przy dostawach i usługach sporo jest jeszcze do zrobienia – ocenia Jacek Sadowy.
Średnio o zamówienie na roboty budowlane ubiegało się w minionym roku 3,88 proc. przedsiębiorców. Przy usługach było ich 2,65, a dostawach – 2,39 proc. Dla porównania przeciętna liczba ofert na rynku unijnym wynosi 5,4.
Sytuację ma poprawić kolejna nowelizacja przepisów, nad której założeniami pracuje UZP. Ma ona zachęcić firmy do walki o zamówienia poprzez zmniejszanie biurokracji. Dla przykładu – na etapie składania ofert przedsiębiorcy nie musieliby przedstawiać plików dokumentów potwierdzających spełnianie wymogów.
Sprawozdanie pokazuje jeszcze jedną wadę polskiego systemu zamówień. Zdecydowana większość, bo aż 91 proc., zamówień udzielanych jest na podstawie jednego tylko kryterium – ceny. Krytyka takiej praktyki nasiliła się zwłaszcza po kłopotach na budowanych autostradach, gdy okazywało się, że firmy oferujące najniższe ceny później nie były w stanie podołać inwestycjom.
Co ciekawe, jeśli już zamawiający decyduje się na wprowadzenie dodatkowych kryteriów, nie poprzestaje na jednym. Średnia w takich sytuacjach wyniosła w ub.r. 3,61.