Polski rząd radzi Unii Europejskiej, by informacja publiczna była zamieszczana w internecie w otwartych formatach umożliwiających jej wykorzystanie, a nie w formie zeskanowanych z papieru obrazków.
Dla każdego, kto korzysta z rządowych serwisów, brzmi to jak żart. Ale żartem nie jest. Taką propozycję zawarto w projekcie rządowego stanowiska do Komisji Europejskiej, która pracuje nad zmianą dyrektywy w sprawie ponownego wykorzystywania informacji sektora publicznego.
Przyjrzyjmy się zatem, jak to u nas wygląda. Wchodzimy na strony internetowe Rządowego Centrum Informacyjnego. Publikowane są tam setki tysięcy, jeśli nie miliony dokumentów. Każdy projekt zmian w rozporządzeniu jest opatrywany dziesiątkami, a nierzadko setkami dokumentów i opinii. Wszystkie pisane są na komputerze. Tyle że później drukuje się je, wydruk ten wskanowuje z powrotem do komputera i umieszcza w internecie, w formie obrazka PDF. Internauci nie mogą w zasadzie nic z nim zrobić. Ani skopiować fragmentu tekstu, ani przeszukać pod kątem interesujących ich wyrażeń.
Wydruki z projektami rozsyłane są w setkach egzemplarzy do ministerstw, urzędów, organizacji biorących udział w konsultacjach. Tiry wyładowane papierem krążą po Polsce.
Polska propozycja nie zasługiwałaby na nic więcej niż obśmianie, gdyby nie jeden szczegół – wyszła od ministra administracji i cyfryzacji Michała Boniego. A akurat serwisy internetowe kierowanego przez niego resortu są pierwszą jaskółką, że coś zaczyna się zmieniać. Niektóre projekty są publikowane w formie zwykłej strony internetowej, a nawet jeśli jest to PDF, to w formie tekstowej, a więc umożliwiającej kopiowanie i przeszukiwanie. Do zainteresowanych wysyłana jest tylko jedna kartka papieru, w której ministerstwo informuje, że został przygotowany projekt i można go znaleźć na jego stronie internetowej. Tyle że pierwsza jaskółka wiosny jeszcze nie czyni.