I dobrze. Bo gdyby nie one, na pewno nie powstałoby wiele nowych parkingów podziemnych, nie byłoby kilku potrzebnych ośrodków sportowych. Pod zarząd prywatnego biznesu nie trafiłyby też niektóre drogi publiczne. W przeciwieństwie do poprzednich przepisów tym razem prawo nie okazało się martwe. Partnerstwo publiczno-prywatne działa i ma się całkiem dobrze.
Pomylili się jednak i optymiści, którzy uważali, że PPP z dnia na dzień doprowadzi do prawdziwej rewolucji. Że samorządy, których kasy świecą pustkami, masowo sięgną po pieniądze przedsiębiorców. Że jak grzyby po deszczu będą powstawać wspólne spółki. Projekt będzie gonił projekt. Niestety rzeczywistość jest inna. Inwestycje rodzą się w bólach. Samo ich przygotowanie trwa kilka lat. Niektóre procedury są ogłaszane po kilka razy, bo nie ma chętnych ze strony firm. Gminy stawiają czasem nierealne wymagania, za dużo chcą zrzucić na stronę prywatną. Przedsiębiorcy mają obawy, czy inwestycja się zwróci. Też żądają nierealnych gwarancji.
Dlatego rację mieli tylko realiści – ci, którzy mówili, że nie będzie łatwo, ale coś drgnie. I nie mylili się, gdy mówili, że zanim zostaną podpisane głośne umowy PPP będą krew, pot i łzy. Nie będzie znikąd pomocy, nie będzie gotowych wzorów umów, wielkich forów gospodarczych i projektów pilotażowych pod patronatem administracji rządowej. Realiści wiedzieli, że samorządy będą rzucone na głęboką wodę. I same będą musiały metodą prób i błędów uczyć się PPP. Ale mimo to będą się uczyć. Bo albo będą miały szpital lub przychodnię w PPP, albo nie będą miały ich wcale. Szkoda tylko, że nie dotarło to jeszcze do tych, którzy tworzyli przepisy. Ci nawet nie próbują ich zastosować.