Propozycje rozwiązań poprawiających bezpieczeństwo na drogach nie spodobały się samorządowcom z powodów finansowych.
Są szanse, że ten rok zamknie się mniejszą liczbą rannych i zabitych na drogach niż poprzedni. Według ostatnich danych policji, przez ponad dziewięć miesięcy zginęło w wypadkach 1738 osób, o 396 mniej niż przed rokiem. O prawie 20 proc. zmniejszyła się liczba wypadków i rannych. Lepsze statystyki to w dużej mierze zasługa pandemii. Według Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad w marcu ruch był mniejszy niż przed ogłoszeniem kwarantanny o 50‒60 proc., a w kwietniu o 30‒40 proc. Do dawnego poziomu zaczęliśmy wracać w wakacje.
Nie wiadomo, jak statystyki dotyczące rannych i zabitych będą wyglądać po opanowaniu koronawirusa, ale pewne jest, że Polska w ostatnich latach nie radzi sobie z poprawą bezpieczeństwa na drogach. Utrzymująca się długi czas tendencja spadkowa skończyła się w 2015 r. Od tego momentu liczba zabitych na drogach utrzymywała się rocznie na poziomie ok. 3 tys.
Kwestia poprawy bezpieczeństwa na drogach była jednym z ważniejszych zagadnień w zeszłorocznym exposé premiera Mateusza Morawieckiego. Zapowiedział wówczas rychłe zmiany w prawie, które miały znacznie poprawić statystyki wypadkowe. W styczniu resort infrastruktury ogłosił, że ma już projekt zmian, który zakładał wprowadzenie trzech nowości. Chodziło o przyznanie pierwszeństwa pieszym znajdującym się jeszcze przed przejściem, zrównanie dozwolonej prędkości w ciągu dnia i w nocy do 50 km/h, a także konieczność odbierania prawa jazdy kierowcom, którzy przekroczą prędkość o min. 50 km/h także na terenie niezabudowanym. W projekcie zapisano, że zmiany wejdą w życie 1 lipca tego roku. Nie weszły i wszystko na to wskazuje, że prędko nie wejdą.
Wiceminister infrastruktury Rafał Weber na ostatnim posiedzeniu komisji infrastruktury na pytanie posłów o szykowane przepisy odpowiedział, że trudno podać nowe terminy. Zmiany przesuwają się z powodu dużej krytyki ze strony samorządowców. Nie spodobał im się pomysł odbierania praw jazdy. Zaprotestował Związek Powiatów Polskich (ZPP). ‒ Uważa, że przybędzie starostom obowiązków i będą musieli zatrudnić dodatkowych pracowników – mówi DGP wiceminister Rafał Weber.
W stanowisku ZPP czytamy m.in., że „podobnie jak w przypadku poprzedniej zmiany przepisów (wprowadzenie zatrzymania prawa jazdy za przekroczenie prędkości o 50 km/h w obszarze zabudowanym) liczba spraw polegających na wydaniu decyzji o zatrzymaniu prawa jazdy wzrośnie najprawdopodobniej o ok. 40 tys. spraw rocznie, tj. ponad 100 spraw administracyjnych na jedno starostwo rocznie. (…) Koszty zatrudnienia nowych pracowników obciążą budżet samorządu”. Powiaty chcą wskazania źródła finansowania nowego zadania albo ponoszenia przez sprawców wykroczenia kosztów postępowania. Resort szuka rozwiązania zastępczego.
Łukasz Zboralski z portalu brd24.pl ocenia, że wyjaśnienia resortu są wymówką. – Przyczyna zablokowania zmian jest polityczna. Rządzący nie chcą się narażać kierowcom – mówi. Zwraca uwagę, że w raporcie po konsultacjach w sprawie zmian przy uwagach ZPP dotyczących odbierania praw jazdy znalazła się odpowiedź resortu infrastruktury, który uznał, że nie uwzględnia wniosku samorządowców.
Pomysł odbierania praw jazdy za przekroczenie prędkości o 50 km/h poza terenem zabudowanym krytykuje koalicjant PiS ‒ Solidarna Polska. Politycy tej partii uznali, że to byłaby zbyt surowa sankcja. Wiceminister sprawiedliwości Marcin Warchoł zaproponował, by prawo jazdy zabierać dopiero przy przekroczeniu prędkości o 100 proc. Na drodze jednojezdniowej dotyczyłoby zatem szybkości 180 km/h, a na autostradzie aż 280 km/h. Wiceminister Weber nie potwierdza, że zmiany miałyby pójść w tym kierunku.