W tzw. piątce dla zwierząt, którą zajmuje się właśnie Senat, znajduje się jedno niedoceniane, a niezwykle istotne rozwiązanie. Jego skutkiem będzie osłabienie pozycji organizacji działających na rzecz ochrony zwierząt, ale bez szkody dla kompetencji tych, które faktycznie troszczą się o ich dobro.
Przyjrzyjmy się najpierw samej zmianie. Zgodnie z nią interwencje stowarzyszeń prozwierzęcych będą musiały być przeprowadzane w asyście policjanta, strażnika gminnego lub lekarza weterynarii. O odbiorze zwierzęcia decyzję ostatecznie podejmie zaś wójt, burmistrz lub prezydent miasta (z możliwością odwołania się od niej do sądu). Wprowadzona zostanie prosta zasada: jeżeli interwencja była zasadna, jej kosztami obciążony zostanie właściciel źle traktowanych zwierząt. Jeżeli jednak obecny przy niej policjant, strażnik gminny lub lekarz weterynarii uzna, że nie ma zagrożenia dla życia lub zdrowia zwierzęcia, koszty będzie musiała pokryć organizacja, która postanowiła przeprowadzić kontrolę.

Walka z patologią

Część organizacji zwierzęcych po uchwaleniu ustawy przez Sejm zakrzyknęła, że to granda. I że przyjęto przepisy nie dla zwierząt, lecz dla ich dręczycieli. Organizacje te nie mają racji. Najlepiej potrzebę zmiany – dobrej zmiany – pokazać na przykładzie, jak interwencje wyglądały do tej pory.
Oczyśćmy przedpole: zapewne 90‒95 proc. interwencji organizacji animalsowych było słusznych. Pracownicy i wolontariusze większości z nich to ludzie godni zaufania, którym należy dziękować za to, że troszczą się o naszych mniejszych, słabszych braci.
Niestety są też tacy, którzy na działalności zwierzęcej (bo trudno użyć określenia „prozwierzęcej”) postanowili zarobić. Sądy i prokuratura od kilku lat prowadzą co najmniej kilkanaście spraw dotyczących bezprawnego zaboru zwierząt i przekraczania uprawnień przez organizacje animalsowe. Zapadło też kilka wyroków skazujących rzekomo prozwierzęcych działaczy. Z prokuratorskich ustaleń wynika, że niektóre grupy animalsów jeżdżą samochodami do złudzenia przypominającymi policyjne wozy, noszą quasi-mundury, mające wywołać przekonanie, że przyszli przedstawiciele państwa, a nie prywatnej organizacji u osób, u których podejmowane są interwencje.
Właściciele odbieranych zwierząt zarzucają niektórym stowarzyszeniom, że na ich podwórkach – często, gdy byli nieobecni – przeprowadzają „inscenizacje”. Na Facebooku umieszczają zdjęcia pokazujące koszmarne warunki i fatalny stan zwierząt, choć rzeczywistość jest inna, a fotografie zrobiono niekiedy zupełnie gdzie indziej. Zabierane zaś są głównie psy rasowe, a nie „burki”.
Zdjęcia z mediów społecznościowych stanowią dowód w sprawie. Na ich podstawie prezydent, burmistrz czy wójt podejmie decyzję o zaborze zwierząt lub odmowie – w ujęciu prawnym, bo fizycznie czworonogi zostały odebrane po interwencji przeprowadzonej przez animalsów. Problem w tym, że decyzja lokalnych władz zapada kilka dni po tym fakcie. W przypadku braku podstaw do odbioru ciężko bywa odzyskać właścicielowi czworonogów. A to dlatego, że bynajmniej nie trafiają one do lokalnych schronisk. Tylko organizacja, która dokonała „zajęcia” zwierząt, zna ich miejsce pobytu. I od jej dobrej woli zależy to, czy wrócą one do swojego domu, czy też właściciel będzie miał jedynie decyzję w sprawie na papierze. Dalej zaczyna się batalia sądowa. Właściciele opowiadają, że niekiedy muszą wynajmować detektywów, by ustalić miejsce pobytu czworonoga. A i to bywa czasem nieskuteczne. Dlatego tak ważne jest, by przynajmniej organom samorządu było znane miejsce pobytu odebranych zwierząt.
Dotychczas bez względu na decyzję lokalnych władz to właściciel zwierzęcia był też obciążany kosztami badań diagnostycznych, leczenia weterynaryjnego etc. Nawet w przypadku zaboru nieuzasadnionego. Najpierw miał obowiązek zapłacić, a dopiero potem mógł dochodzić zwrotu kosztów w sądzie.
Oczywiście organizacje, o których krążą negatywne opinie wśród właścicieli zwierząt, twierdzą, że to tylko linia obrony dręczycieli. Kto ma rację? Nie wiemy. Domyślamy się jedynie, że rzeczywistość nie jest biało-czarna i niekiedy rację mogą mieć animalsi, a czasem ci, którym zwierzęta odebrano lub próbowano odebrać. W rozstrzyganych przez sądy sprawach wygląda to zresztą podobnie. Sędziowie często dostrzegają skrajnie niedopuszczalne traktowanie zwierząt przez właścicieli, ale w niektórych przypadkach widzą też niewłaściwe praktyki organizacji.
Ustawodawca postanowił temu zaradzić. Założył, że obecność neutralnej osoby – takiej, której nie powinno zależeć na żadnym konkretnym rozwiązaniu sprawy – pozwoli z jednej strony chronić źle traktowane zwierzęta, a z drugiej pozbyć się organizacji nastawionych jedynie na zysk. Wbrew niektórym opiniom po wejściu w życie ustawy wcale nie będzie tak, że samozwańczy inspektor ds. zwierząt będzie mógł wejść do każdego domu. Tak jest dzisiaj, o czym wiele osób nie wie. Asysta policjanta czy strażnika spowoduje natomiast, że niemożliwe staną się wypominane animalsom inscenizacje. Jednocześnie funkcjonariusz będzie gwarantem tego, że jeśli np. psy są źle traktowane, to ich właściciel nie uniknie konsekwencji. Choćby był najbardziej przekonujący w sądzie, zaś obecny u niego animals roztrzepany. Innymi słowy, policjant ma być osobą, która spojrzy na sprawę obiektywnie i której każdy przypatrujący się z boku powinien zaufać.

Kłopoty do rozwiązania

Oczywiście byłoby zbyt różowo, gdyby na horyzoncie nie majaczyły problemy: część z nich jest urojona, ale niektóre całkiem realne.
Kilka organizacji zwierzęcych podniosło, że przecież ani policjanci, ani strażnicy miejscy nie mają pojęcia o potrzebach zwierząt, bo brakuje im odpowiedniego wykształcenia. Ten argument łatwo obalić. Otóż tzw. inspektorzy ds. ochrony zwierząt, którzy pracują jako animalsi, również często nie mają wykształcenia, które by predysponowało ich do podejmowanych działań. Kilka tygodni temu zwróciliśmy się do paru organizacji z pytaniami, ilu spośród ich pracowników, współpracowników i wolontariuszy ma wykształcenie związane ze zwierzętami, np. dyplom lekarza weterynarii, zoopsychologa, zootechnika. Żadna nie odpisała. Bez trudu za to znaleźliśmy ogłoszenia o naborze na stanowisko inspektora. Jedna z rekrutujących organizacji napisała, że wymagane są ‒ cytujemy – „empatia do zwierząt, umiejętność pracy w zespole, kultura osobista, cierpliwość i opanowanie, zaangażowanie, dyspozycyjność, zdolność analitycznego myślenia”. Wykształcenie dowolne, za to chęć do nauki konieczna. Przy czym przeszkolenie umożliwiające podejmowanie interwencji zaplanowano na dwa dni. Nie chodzi oczywiście o to, by fetyszyzować kwestię wykształcenia; bez trudu możemy sobie wyobrazić rewelacyjnych animalsów, którzy są z zawodu hydraulikami czy księgowymi. Ale nie należy w takim razie używać argumentu, że do sprawowania pieczy nad przebiegiem inspekcji nie nadaje się policjant bądź strażnik miejski. Ich zadanie nie polega przecież na ocenie stanu zdrowia zwierząt.
Kłopoty po wejściu w życie ustawy jednak się pojawią. Weźmy bowiem niewielką gminę. Dyżuruje tam jeden radiowóz, dwóch policjantów. Trudno sobie wyobrazić, by mogli oni poświęcić kilka godzin na wzięcie udziału w interwencji dotyczącej zwierząt. Straży miejskich i gminnych w wielu miejscowościach nie ma, a nawet gdy są, to bywa, że stan kadrowy nie pozwala, by dołożyć funkcjonariuszom nowe obowiązki. Lekarze weterynarii? To samo. Wątpliwe, żeby przybywali na każdą kontrolę, którą animalsi chcą przeprowadzić. Jednocześnie bez obecności którejś z tych osób inspekcji dokonać nie można. I to też jest złe. Wydaje się zatem, że właściwym rozwiązaniem byłoby rozszerzenie kręgu osób uprawnionych do nadzorowania podejmowanych przez animalsów działań ‒ np. o pracowników sądów i prokuratur. Jeszcze inną opcją jest wykorzystanie przy interwencjach upoważnionych pracowników samorządu. Skoro w gestii prezydenta, burmistrza czy wójta jest podjęcie decyzji o zaborze zwierzęcia albo odmowie, to dużo łatwiej o przepływ informacji w samym urzędzie, niż jeśli udział w niej brałaby osoba z zewnętrz. Pozwoliłoby to z jednej strony zwiększyć liczbę potencjalnych „nadzorców”, a z drugiej utrzymana zostałaby podstawowa rola tych osób, czyli bycie niezależnym obserwatorem.
Wiele wskazuje zresztą na to, że Prawo i Sprawiedliwość dostrzega rafy, których musi uniknąć, aby chronić zwierzęta i jednocześnie pozbyć się animal$$$ów (nie mylić z animalsami). Stąd pomysł utworzenia Państwowej Inspekcji Ochrony Zwierząt, który ujawnił kilka dni temu Krzysztof Sobolewski, szef komitetu wykonawczego PiS. Założenie jest takie, by państwowa jednostka kontrolna sprawdzała – zarówno na wsiach, jak i w mieście ‒ sposób traktowania zwierząt w gospodarstwach domowych. Szkopuł w tym, że na razie nie przedstawiono np., jakie dokładnie kompetencje miałaby mieć nowa inspekcja. Pojawia się też pytanie, czy naprawdę jest potrzebna, skoro istnieje Inspekcja Weterynaryjna. Kłopot w tym, że jest skrajnie niedofinansowana. Brakuje pieniędzy niemal na wszystko, a chętni do pracy szybko stamtąd uciekają, bo przypomina to bardziej wolontariat. Za powołaniem nowej inspekcji powinno więc przede wszystkim iść odpowiednie finansowanie. A jeszcze lepiej byłoby po prostu przekazać pieniądze istniejącej już instytucji, obecnie biednej i przez to niewydolnej, a także zwiększyć jej kompetencje.
O tzw. piątce dla zwierząt mówi się ostatnio głównie z powodu starć politycznych. Po raz kolejny ludzie udowodnili, że zwierzęta wielu osobom służą wyłącznie do osiągania swoich celów. I jeśli nie jest to potrzeba posiadania futra z norek, to przynajmniej przekonania do siebie wyborców. Nie przypuszczamy więc, by debata w Senacie czy potem znowu w Sejmie była merytoryczna. Mamy jednak nadzieję, że decydenci dostrzegą, że nie zawsze warto wsłuchiwać się w głos organizacji prozwierzęcych. Bo nie wszystkim chodzi o los czworonogów.