Wyszło dość zabawnie. We wtorek tydzień temu Trybunał Konstytucyjny stwierdził niezgodność w całości nowelizacji kodeksu karnego z 2019 r. z konstytucją z powodu legislacyjnych zaniechań, a w środę ukazała się kolejna edycja „Barometru Prawa” przygotowywanego przez firmę audytorsko-doradczą Grant Thornton. A tam stwierdzenie, że jest lepiej niż było. Moim zdaniem – przepraszam za złośliwość – to lepiej już było. A będzie tylko gorzej.
Zeszłoroczna nowelizacja kodeksu karnego to niezmiernie ciekawy przykład. Gdy bowiem wielu ekspertów biło na alarm, że Sejm przyjmuje populistyczne rozwiązania w skandalicznym trybie, minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro przekonywał, że przeciwnicy ustawy to obrońcy pedofilów. Ciekawe, czy dziś to samo powiedziałby o Julii Przyłębskiej oraz prezydencie Andrzeju Dudzie, który ustawę do TK skierował.
Przypomnijmy: po pierwszym filmie braci Sekielskich trzeba było pokazać, że władza walczy z pedofilią. Wymyślono więc zaostrzenie kar za przestępstwa seksualne na dzieciach.
Przy okazji zaś postanowiono wywrócić do góry nogami połowę kodeksu. I gdy ktoś się z tym wywracaniem nie zgadzał, to automatycznie stawał, zdaniem Ziobry, w obronie pedofilów. Ba, resort pod jego kierownictwem chciał nawet pozywać krakowskich naukowców za krytykę przygotowanych rozwiązań. Ostatecznie z pozwem wyszło dokładnie tak samo, jak z wieloma innymi działaniami ministerstwa, czyli nic nie wyszło.
To, co znalazło się w samej ustawie, było mniej ciekawe niż to, w jaki sposób ustawę przyjmowano. A procedura była czystą kpiną. Żeby nie przynudzać, wystarczy wspomnieć, że zdaniem rządzących nowelizacja kodeksu karnego nie była zmianą kodeksową (te muszą być procedowane w innym – wolniejszym, więc w założeniu dokładniejszym – trybie).
No i Trybunał Konstytucyjny – z dwójką sędziów, którzy w 2019 r. w najlepsze głosowali za ustawą, którą teraz oceniali, w składzie – uznał, że tak być nie może, że to granda i że cała ustawa musi wylądować w koszu.
I nie byłoby to tak zabawne, gdyby nie fakt, że na mocy jednej ze specustaw koronawirusowych, tzw. tarczy 4.0, najistotniejsze elementy nowelizacji z 2019 r. i tak wprowadzono do kodeksu karnego. Ustawodawca stwierdził, że nie będzie czekał na trybunał. A teraz najlepsze: tryb przyjmowania tarczy 4.0 był równie niedopuszczalny jak tryb przyjmowania zakwestionowanej właśnie przez TK nowelizacji z 2019 r. Bo znowu zmieniano kodeks karny i po raz kolejny uznano, że to nie jest zmiana kodeksowa. W tym ostatnim przypadku jednak prezydent Andrzej Duda bez mrugnięcia okiem ustawę podpisał. O ile bowiem zgodził się być obrońcą pedofilów (zdaniem Zbigniewa Ziobry; nie moim, panie prezydencie, proszę mnie nie pozywać!), o tyle w kampanii wyborczej nie mógł sobie pozwolić na skierowanie tarczy antykryzysowej do trybunału. Mało kto by przecież zrozumiał, dlaczego to robi. Media by w tym zresztą zapewne nie pomagały – zamiast pisać o wadliwej procedurze, na pewno szybko wykreowałyby konflikt na linii Duda – rząd.
A dlaczego wspomniałem o badaniu Grant Thornton? Bo wraz z lekturą kolejnych edycji jestem coraz bardziej załamany. Analitycy z Grant Thornton skupiają się bowiem przede wszystkim na tym, ile stron ustaw przyjmuje nasz ustawodawca, udostępniają jednak także o wiele ciekawsze informacje. A w zasadzie o wiele straszniejsze. Proszę sobie bowiem wyobrazić, że w 2019 r. pobito rekord szybkości prac nad ustawami. Było to 69 dni – licząc od daty wpłynięcia projektu do Sejmu do podpisu prezydenta. Dla porównania w 2005 r. było to 198 dni, a w 2015 r. – 122. Na marginesie, posłowie Prawa i Sprawiedliwości uważają, że to dobrze, że szybka praca świadczy o ich profesjonalizmie. A że przy okazji nasi wybrańcy-profesjonaliści sprawili, że od lipca 2019 r. w kodeksie wykroczeń znalazły się dwa różne art. 96c (dotyczące całkowicie innych kwestii)? Cóż, błędy się zdarzają.
Na szczęście jest Senat. Teraz ze względów politycznych sytuacja się zmieniła, ale warto pamiętać, że w 2019 r. tzw. izba refleksji nie wniosła ani jednej poprawki do 86 proc. przekazanych z Sejmu ustaw. Dla porównania: w 2005 r. poprawek nie wnoszono do 30 proc. ustaw, zaś w 2015 r. do 64 proc.
Gdy zaś Senat coś przeoczy, czuwa jeszcze głowa państwa. Z najszybszym długopisem w historii. Jak bowiem spostrzegł Grant Thornton, w ostatnich 10 latach znacząco skrócił się okres oczekiwania ustawy uchwalonej przez parlament na podpis prezydenta. W 2019 r. Andrzej Duda potrzebował na to średnio zaledwie 10 dni, co jest najniższym wynikiem w historii. I znów porównanie: w 2005 r. było to 23 dni, zaś w 2015 r. 15 dni.
Przy tylu bezpiecznikach aż dziw bierze, że znalazła się ustawa, której sposób przyjmowania wzbudził wątpliwości. Na szczęście jest Trybunał Konstytucyjny, który czuwa i obroni wszelkie legislacyjne standardy.