- Fundacja nie powinna niczym różnić się od dobrze prosperującego przedsiębiorstwa, oczywiście pomijając to, na co przeznaczane są zyski - mówi w wywiadzie dla DGP Adam Jerzykowski, prawnik, założyciel fundacji Swim For A Dream, twórca programu stypendialno-mentoringowego dla młodzieży Uniwersytet Potężnych Dzików. Pływając, pozyskuje środki finansowe na cele charytatywne.
Większość studentów prawa rozpoczyna studia z założeniem ukończenia po nich aplikacji. Inne opcje są postrzegane jako niepowodzenie. Pan poszedł inną drogą.
Pognałem nią. Zacząłem startować w konkursach, publikować. Odbyłem staż w KPMG, podjąłem pracę w Kancelarii Wardyński i Wspólnicy, w której zostałem włączony do nowo utworzonego zespołu obsługi topowych klientów indywidualnych. Chciałem jednak wrócić do rodzinnej Łodzi, więc gdy PricewaterhouseCoopers utworzył tam swój oddział, byłem pierwszym zatrudnionym w dziale podatkowym.
I szybko pan zrezygnował. Dlaczego?
Po pierwsze, dotarło do mnie, że skoro w tak krótkim czasie udało mi się osiągnąć tak wiele, to prawdopodobnie mógłbym wspiąć się na każdy szczyt, gdybym tylko chciał. Po drugie, zrozumiałem, że jeśli będę dalej szedł tą drogą, to nie będzie to do końca szczere.
Gdzie w prawie podatkowym jest miejsce na szczerość?
Na początku wszystko było nowe i ekscytujące – szukanie rozwiązań, uświadamianie sobie mocy interpretacji przepisów, uczenie się, jak jej dokonywać, by była zgodna z prawem, ale i korzystna dla klienta, kluczenie pomiędzy przepisami, interpretacją, liniami orzeczniczymi... Ale z czasem, gdy zdobyłem większe doświadczenie, ekscytacja zniknęła. Codziennie siedziałem nad papierami i pisałem coś, czego i tak prawdopodobnie nikt nie czytał, a już na pewno nie ludzie, dla których to robiłem, bo przecież płacili właśnie za to, by nie musieć tego robić. Grono osób, które mogły docenić osiągnięcie poziomu mistrzowskiego w tym, co robiłem, było bardzo wąskie. Właściwie jedyną nagrodą za to wszystko były pieniądze. Przyznaję, że niemałe. Nie chciałem wstawać rano tylko po to, żeby wbijać się w uniform. I to nieważne, czy to jest pomarańczowy kombinezon robotnika, czy garnitur za grube tysiące. Te przemyślenia zbiegły się w czasie z chorobą i śmiercią mojego dziadka. Pomyślałem, że muszę zrobić coś dużego, co mnie naładuje pozytywną energią na długi czas.
I postanowił pan wywrócić do góry nogami swoje życie zawodowe.
W ogóle tego nie planowałem. Chciałem udowodnić sam sobie, że mogę samodzielnie, równolegle do tego, co robię na co dzień, zrealizować od początku do końca duży projekt. Chciałem też pokazać ludziom, że jestem w stanie zrobić coś nietypowego. To był 2013 r. W mojej głowie zrodził się pomysł na Swim For A Dream. Postanowiłem, że przepłynę wpław Zatokę Gdańską, 18,5 km w linii prostej. Nigdy wcześniej nie trenowałem pływania. Zaprosiłem do podjęcia zakładu honorowego mBank Polska, Paplus International, Hartmann24.pl, Uniwersytet Łódzki oraz cztery osoby fizyczne. Beneficjentami akcji mieli być podopieczni Caritas Archidiecezji Łódzkiej, Fundacji Gajusz i Fundacji MG13 Marcina Gortata. To miał być mój sposób na wyrażenie wdzięczność za to, co dostałem od życia, od mojej rodziny, za to, jak zostałem wychowany.
Zatokę przepłynął pan w 2015 r. Co działo się pomiędzy?
Trenowałem. Szukałem potencjalnych darczyńców i ludzi, którzy byliby gotowi mi pomóc w organizacji tego wydarzenia, nie licząc na wynagrodzenie.
W 2015 r. miał pan już trenera, a wokół była sporo ludzi. Wyobrażam sobie, że trudno było im wtedy ocenić pańskie możliwości.
Na pewno najbliższe osoby, mój trener Marek Jędrzejewski i przyjaciel Michał Langierowicz, wierzyli we mnie. Powiedzieli mi po latach, że widzieli determinację w moich oczach...
I się udało. Ile dostali beneficjenci?
Jeśli mam być szczery, to myślałem, że zbiorę dużo więcej. Każdej fundacji przekazałem po 9 tys. zł. To zapewne dużo więcej niż przeciętny człowiek przekaże na cele charytatywne przez całe życie, ale gdybym przez dwa lata odkładał po 850 zł miesięcznie z pensji, nie musiałbym spędzać tyle czasu w basenie i narażać się na doznania, których w tym czasie doświadczyłem, a były one naprawdę… rozmaite.
Więc czemu nie wrócił pan na swoją autostradę do kariery?
Przekonałem się, że mogę dokonać czegoś wielkiego, a to, co zdarzyło się wtedy na plaży, gdy wyszedłem z wody, jest trudne do opisania. Czekała tam na mnie grupa ludzi. To, co zobaczyłam w ich oczach, było niesamowite, było widać, że poruszyłem ich na bardzo głębokim poziomie. Zobaczyłem, że mogę swoimi działaniami wywoływać u ludzi emocje i jednoczyć ich wokół wspólnych spraw. Gdy się dostaje taką emocjonalną nagrodę, to taka inicjatywa musi mieć dalszy ciąg. Próbowałem myśleć racjonalnie i analitycznie – wiadomo, że muszę pracować, rozwijać się i zarabiać na życie. Od chwili, gdy w 2013 r. zdecydowałem się na podjęcie pierwszego wyzwania, bardzo długo normalnie pracowałem i jednocześnie trenowałem. Na krótko przed dniem przepłynięcia zatoki nie byłem już w stanie tego wszystkiego pogodzić i musiałem zrobić przerwę w pracy, ale zgodnie z ustaleniami po osiągnięciu celu wróciłem do PwC. I się okropnie w tej pracy męczyłem, i biłem z myślami. Pojawiła się możliwość zarządzania start-upem z prawie milionowym budżetem. Znów prawo, ale w zupełnie innym aspekcie. Zapowiadało się niesamowite wyzwanie i przygoda, ale podjęcie tej decyzji było dla mnie bardzo, bardzo trudne. Wiedziałem, że nie chcę i nie umiem wrócić do tego, co było.
Co się w tym czasie działo ze Swim For A Dream?
Rok 2016 w dużym stopniu poświęciliśmy na budowę struktur fundacji i aktywizację wolontariuszy. W maju razem z moim trenerem polecieliśmy do Kalifornii, by „uciec” wpław z Alcatraz do San Francisco. W lipcu wzięliśmy udział w imprezie organizowanej m.in. przez Stowarzyszenie Dzieciaki Chojraki i razem z grupą pływaków z okolic Śremu pokonaliśmy dystans 500 km po Warcie, pływając non stop przez pięć dni. Przełomowy był dla fundacji rok 2017. Przede wszystkim uzyskaliśmy wtedy status organizacji pożytku publicznego, co otworzyło nam drogę do uzyskiwania 1 proc. podatku. W sierpniu 2017 r. przepłynąłem też wpław 40 km szlakiem mazurskich jezior – przez 16 godz. i 40 min płynąłem z Giżycka do Mikołajek. To dzięki temu przedsięwzięciu zebraliśmy środki na pięć stypendiów w ramach utworzonego przez fundację programu stypendialno-mentoringowego Uniwersytet Potężnych Dzików.
Jakie są założenia tego programu?
Pomyślałem, że warto zainspirować grupę młodych ludzi do tego, by byli w stanie niezależnie, świadomie myśleć, żeby sami z pełną odpowiedzialnością wybrali kierunek, w którym podąży ich życie. Przede wszystkim, żeby szukali, żeby zobaczyli, że są różne drogi. Jeśli człowiek znajdzie coś, co faktycznie sprawia mu frajdę, to ma wtedy w sobie zupełnie inną energię do działania.
Jaka jest skala tego programu?
Niewielka. Czworo dzieci, które mają swoich mentorów i dostają stypendia. Mamy z nimi kontakt, spotykamy się, a nie tylko robimy przelewy. Jesteśmy zaangażowani w tworzenie więzi. Staramy się być obecni w życiu tych dzieci. Tak naprawdę są to początki i uczymy się, jak powinien funkcjonować taki program. Myślę, że on z czasem będzie się zmieniał. Chcielibyśmy, by w przyszłości dzieciaki już na początku czuły nobilitację związaną z tym, że stają się częścią takiego przedsięwzięcia, żeby starały się wykorzystać czas i środki tak, aby udało się jakoś zmienić trajektorię ich życia. Dodam, że przy realizacji tego przedsięwzięcia działamy pod patronatem prezydenta Łodzi, rektora Uniwersytetu Łódzkiego oraz we współpracy ze Szkołą Mistrzostwa Sportowego Marcina Gortata. Czujemy odpowiedzialność, która w związku z tym na nas ciąży.
Mieliście z góry określone kryteria wyboru beneficjentów?
To nie był konkurs na najlepsze oceny ani plebiscyt na najbiedniejszego ucznia. Szukaliśmy dzieciaków z iskrą, które potrafiłyby zrozumieć, że została do nich wyciągnięta ręka i chciałyby to wykorzystać. Jeszcze raz podkreślę, że istotą tego programu nie jest dawanie pieniędzy. Dajemy im przede wszystkim czas mentorów i mój, a pieniądze są tu dodatkiem. Poprosiliśmy dzieciaki o wypełnienie wniosków, które pozwoliły nam je poznać, dowiedzieć się, jakie mają aspiracje, marzenia. Później jeszcze przeprowadziliśmy z nimi rozmowy i na tej podstawie wybraliśmy pięcioro. Z jednym z dzieci nie udało nam się nawiązać odpowiedniej relacji, pojawiły się trudności, na które niestety nie byliśmy gotowi.
Chciałby pan w przyszłości rozwinąć tę działalność?
Moim marzeniem jest, by ten projekt się rozrósł, by miał charakter ogólnopolski i by jak największa liczba dzieciaków została nim objęta. Mam też świadomość, że realne efekty tego, co dziś robimy, będzie można ocenić za 10–15 lat. Dopiero wtedy te osoby będą mogły powiedzieć: Mam 30 lat, jestem szczęśliwy, a jednym z elementów, które to sprawiły, było to, że kiedyś spotkałem na swojej drodze ludzi, którzy pomogli mi obrać właściwy kierunek.
Prowadzenie fundacji będzie teraz pańskim sposobem na życie i zarabianie pieniędzy?
Jeśli chodzi o zarabianie, to w najbliższym czasie chciałbym skupić się na rozwoju marki kosmetyków, którą wprowadziłem na rynek. To jeden ze sposobów, żeby zapobiec spekulacjom, że odnoszę korzyści finansowe z działalności fundacji. W moim odczuciu fundacja nie powinna niczym różnić się od dobrze prosperującego przedsiębiorstwa, oczywiście pomijając to, na co przeznaczane są zyski. Powinni pracować w niej dobrzy ludzie – o dobrych sercach, ale też świetni specjaliści. W dzisiejszych czasach ludzie są w stanie poświęcić fundacji jedną czy dwie godziny w tygodniu, by pracować za darmo, ale jeśli fundacja ma prężnie działać, to potrzebuje ich na osiem albo dziesięć godzin dziennie. I za to należy im zapłacić. Dotychczas, ze względu na niewielką skalę naszych działań, wyglądało to u nas zupełnie inaczej – wszystkie osoby wspierające działalność i rozwój Swim For A Dream robiły to całkowicie za darmo. Jak wielokrotnie podkreślałem, mam świadomość, że istnieje wiele fundacji, które działają na dużo większą skalę. My nie robimy rzeczy wielkich. Robimy rzeczy małe, ale z wielką miłością.