Jak powszechnie wiadomo, od pewnego czasu w naszym kraju grasuje niebezpieczny wirus, który zbiera żniwo w postaci wystawianych dziesiątkami tysięcy zwolnień L4. Tak się akurat składa, że zazwyczaj atakuje on jednostki zatrudnione w budżetówce. Za jego sprawą chorowali już policjanci, pielęgniarki, a ostatnio także nauczyciele oraz pracownicy szeroko pojętego wymiaru sprawiedliwości.
Teraz ta groźna zaraza najwyraźniej dotarła do Sądu Najwyższego. Co gorsza, wygląda na to, że wirus po drodze do najważniejszego sądu w Polsce uległ mutacji. Do tej pory jego ofiarą padali bowiem tylko ci, których żądań spełniać nie chciano. Natomiast teraz po raz pierwszy mamy do czynienia z zainfekowaniem osobnika, którego żądania właśnie miały zostać spełnione. I to w 100 proc.
Ci, którzy bacznie śledzą sytuację w SN, zapewne zorientowali się już, że chodzi o pana Kamila Zaradkiewicza. Otóż w zeszły czwartek miało się ziścić to, o co tak zaciekle walczył przez ostatnie kilka miesięcy, a którą to walkę DGP na swoich łamach rzetelnie relacjonował. Prawnik ów miał w końcu (ubrany w togę i z orłem na piersi) triumfalnie wkroczyć na salę sądową i zasiąść za zielonkawym stołem sędziowskim. Marzenia marzeniami, a życie i tak pisze własne scenariusze.
I tak oto w mgnieniu oka, z dnia na dzień, ku zaskoczeniu wielu, zamiast być prawdziwym szafarzem sprawiedliwości, pan Zaradkiewicz stał się ofiarą. Ofiarą złośliwego wirusa, który moim zdaniem powinien zostać sklasyfikowany jako odrębna jednostka w wirusologii. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że swój bój o umożliwienie mu wykonywania wynikającego wprost z konstytucji sędziowskiego obowiązku orzekania przegrał z mikroskopowej wielkości cząstką organiczną. I, chcąc nie chcąc, musiał pójść na L4. Jednak – mam przynajmniej taką nadzieję – jest to zapewne przegrana chwilowa. I tego właśnie mu życzę, solidaryzując się z nim w tym zapewne trudnym dla niego okresie – rychłego powrotu do zdrowia, Panie Profesorze!
A do prezesa Izby Cywilnej SN apeluję, aby pan Zaradkiewicz został wyznaczony do składu orzekającego od razu, jak tylko skończy mu się chorobowe. Dzięki temu będzie w stanie szybko udowodnić, jak bardzo mylą się ci, którzy twierdzą, że nie miał on śmiałości zasiąść z Panem Prezesem za jednym stołem sędziowskim. I że obawiał się, że nie będzie w stanie zaradzić zawieszeniu postępowania, w którym będzie brał udział. I że nie uda mu się zablokować spodziewanych pytań do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej dotyczących ostatnich powołań do SN. Pan Zaradkiewicz bowiem już nieraz udowodnił, jak niesztampowo potrafi myśleć jako prawnik. I na ten fortel ze strony sędziów SN z pewnością także znalazłby ciętą ripostę.
Na koniec jeszcze jeden apel, tym razem skierowany do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Chodzi o zapowiedzi sprawdzania, czy L4 były wystawiane prawidłowo. Nie tylko ja, ale cały naród będzie zakładowi wdzięczny, gdy pan Zaradkiewicz nie będzie niepokojony z tak błahych powodów. Wszak musi on na zwolnieniu porządnie wypocząć i nabrać sił. Stawką jest nie tylko jego zdrowie. Od początku przecież było jasne, że to m.in. na jego barkach spoczywa odpowiedzialność za uzdrowienie Sądu Najwyższego.